Relacje ważniejsze niż racje
Święta, imieniny, wszelkie rodzinne spotkania w wielu domach przypominają pole bitwy. Krzyki, trzaskanie drzwiami, obrażanie się… A to wszystko z powodu polityki.
Tak samo jak uważamy, że jesteśmy ekspertami od cudzego życia i wiemy najlepiej, co ktoś powinien robić, tak samo jesteśmy ekspertami od polityki. Każdy z nas zna się na niej najlepiej, a już najbardziej ci, którzy znają ją wyłącznie z ekranu telewizora czy smartfona (czyli tak naprawdę większość z nas). I paradoksalnie, w imię obrony oglądów politycznych jesteśmy gotowi na wiele poświęceń, w tym także – niestety – na poświęcenie relacji rodzinnych.
W ostatnim tygodniu wielu moich znajomych odetchnęło z ulgą. Wybory się skończyły, wynik jest znany, mają więc nadzieję, że w końcu i w domu będzie spokojniej. Niektórzy nawet celowo na czas kampanii wyborczej ograniczali wizyty u rodziców, bo już dość mieli politykowania, agitowania, przekonywania. A tłumaczenie, że głosowanie to indywidualna sprawa i nikomu nie trzeba się ze swoich wyborów tłumaczyć, wcale nie było dobrym argumentem, by w dyskusji politycznej nie uczestniczyć. Przeciwnie, brak jasnej deklaracji politycznej uruchamiał lawinę insynuacji, oskarżeń i niewybrednych komentarzy. Przesadzam? Nie sądzę.
Sama pamiętam podobne akcje z naszego domu. Dziś, gdy większość inspiratorów tych dyskusji już nie żyje, i ja nabrałam do nich dystansu. Ale wtedy, kiedy się odbywały, bardzo je przeżywałam. Jedna i druga strona zawzięcie broniła swoich poglądów czy politycznych faworytów. Jedna i druga przerzucała się oskarżeniami. Wszyscy się przekrzykiwali, zarzucali sobie kłamstwa i manipulacje, dzieci się złościły i denerwowały, bo nie wiedziały, o co chodzi. Obrażanie się, trzaskanie drzwiami i tylko co jakiś czas sugestie, żeby jednak ciszej dyskutować, bo zaraz sąsiedzi wezwą policją, bo pomyślą, że rzeczywiście coś złego się dzieje, skoro zza drzwi dochodzą krzyki – w taki sposób w zasadzie kończyło się każde spotkanie rodzinne. Nie chcę myśleć, jak wyglądałyby one teraz, kiedy te podziały są znacznie większe niż jeszcze kilka lat temu.
Czym te polityczne dyskusje zazwyczaj się kończą? Złością, irytacją, rozgoryczeniem. Czy naprawdę jest sens tak walczyć? Czy naprawdę najważniejszą wartością będzie przekonanie kogoś do swoich sympatii politycznych? Czy w imię obrony jakiejś politycznej formacji warto zrywać relacje z najbliższymi? Czy polityka musi nas dzielić? Czy naprawdę ona jest najważniejsza w życiu, a poza nią jest już pustka i nicość? Choć niektórzy zachowują się tak, jakby tak było, śpieszę donieść, że poza polityką także jest życie i warto zrobić wszystko, żeby w końcu je zauważyć. W tym politycznym zacietrzewieniu ucieka nam to, co najważniejsze, czyli relacje.
A trudno je budować, kiedy jedna strona oskarża drugą o zdradę, kiedy nazywa ich odstępcami. Trudno je budować, kiedy de facto ze sobą nie rozmawiamy, tylko się przekrzykujemy, kiedy nie jesteśmy w stanie się usłyszeć, bo to, co ważne, ukryte jest za politycznymi frazesami, które często niestety nic nie znaczą. Trudno je budować, kiedy nie szukamy tego, co nas łączy, a koncentrujemy jedynie na tym, co nas dzieli. A przecież tych punktów wspólnych w każdej rodzinie jest zdecydowanie więcej, tylko gdzieś nam, pogrążonym w jakichś partyjnych rozgrywkach, one uciekają.
Co więc zrobić? Jak to, co nas łączy, uratować? Bardzo prosto, przedkładając relacje nad racje. Co z tego, że komuś udowodnię, że się myli, kiedy on już ze mną nie będzie chciał rozmawiać, bo będę tak agresywnie tę dyskusję prowadzić? Na co mi ta satysfakcja, kiedy stracę bliską mi osobę? A niestety tak się dzieje. Z powodu sympatii i antypatii politycznych rodzice obrażają się na dzieci, bo te mają inne poglądy polityczne, dzieci na rodziców, brat na siostrę, a siostra na brata. W tak podzielonym społeczeństwie ocalmy więc chociaż to, co łączy nas w rodzinach. Przy stole można rozmawiać naprawdę o wielu rzeczach. Oprócz polityki jest jeszcze wiele różnych inspirujących tematów. Tematów, które łączą, budują i umacniają relacje, a nie dzielą i je niszczą.