Rodzicu! Pomyśl, zanim poradzisz
Przyjęło się, że drogą do sukcesu w budowaniu bliskich i empatycznych relacji z dzieckiem jest poznanie i radzenie sobie przez tych ostatnich ze swoimi odczuciami, emocjami. A co za tym idzie, nazwanie swoich uczuć, potrzeb, pragnień, a także uznanie i zaakceptowanie ich występowania. Szczególnie tych trudnych, ale i tych pozytywnych, ponieważ i one sprawiają dzieciom trudności. Na przykład nasz syn często z wielką nieśmiałością, ale i niepewnością reaguje na chociażby słowa pochwały. A kluczem do wszystkiego właśnie jest samoregulacja, której nierzadko nam, rodzicom, brakuje, a czego tu wymagać od dzieci. Ponadto niezwykle poważny problem stanowi fakt, że my często niewłaściwie reagujemy na spostrzeżenia dziecka, a już najpewniej nie potrafimy, a nawet nie staramy się zaakceptować uczuć dzieci. Często zaprzeczamy ich emocjom, nastrojom, bo one tak naprawdę dla nas są niewygodne, męczące czy niezrozumiałe. A dla naszych dzieci to sygnał, by sobie nie ufać. Podkopujemy ich i tak kruche jeszcze poczucie własnej wartości.
Codziennie sobie mówię, że jutro jest nowy dzień na nową, lepszą wersję mnie jako matki. Niestety czasem kumulują się problemy, trudne uczucia, awantura wisi w powietrzu i znowu wracamy do utartych nawyków. A co dalej, to już każda z nas doskonale zna scenariusz na ciągłe wyrzucanie sobie bycia zbyt słabą, niekonsekwentną, nieempatyczną i wrażliwą. Do tego dochodzi zwykłe zmęczenie materiału i działamy tylko, by przetrwać i by nie było strat w ludziach. A czasami wystarczy uświadomić sobie jedną prostą zależność pomiędzy uczuciami dzieci a ich zachowaniem. Kiedy czują się, daj Boże, zrozumiane albo chociażby wysłuchane, to i „dobrze” albo akceptowalnie dla nas się zachowują. I o akceptację tutaj właśnie chodzi. Bo my nie potrafimy bardzo często zaakceptować tego, co odczuwają nasze dzieci. Stale próbujemy je korygować. A to już nie ich problem, tylko niestety nasz. Tylko dlaczego one muszą ponosić tego konsekwencje? To bardzo dezorientuje dzieci, same nie wiedzą, co jest naturalne i właściwe. A przecież często powtarzamy frazesy typu: „zaufaj swojemu instynktowi, swoim uczuciom”.
To właśnie przez nasze zaprzeczanie emocjom odczuwanym przez dzieci najczęściej dochodzi do awantur, kłótni, niedomówień. To nie zawsze chodzi o to, byśmy wszystko rozumieli, tak jak one coś rozumieją, ale by pokazać choć minimalne swoje zaangażowanie we wsłuchanie się w to, co chce nam przekazać dziecko. A naprawdę chce, tylko musimy mu na to pozwolić. A nie zmuszać, by zawsze przyjmowało nasz punkt widzenia. Najlepiej to zrobić poprzez wczuwanie się w jego sytuację, postarać się postawić w jego roli, z jego faktycznymi na dany moment rozwoju trudnościami. Bardzo szybko sobie zdajemy sprawę, że nie o żadną wygraną czy postawienie na swoim tutaj chodzi. W kwestii uczuć nie ma wygranych czy przegranych. Liczy się to, co każde z nas czuje, i to poczucie, że druga strona też to wie i to przyjmie. Jak się okazuje, sporo potrafimy zaakceptować, przyjmując punkt widzenia dziecka. Najgorszym doradcą jest brak naszej dobrej woli, wtedy bardzo szybko się złościmy, a spostrzeżenia dziecka, które budzą w nas sprzeciw, szybko sprawiają, że wracamy do znajomych praktyk. Kiedy znowu zaprzeczamy emocjom dziecka, dajemy im znać, że są przez nas lekceważone. A podejrzewam, że tego dosłownie byśmy tak nie nazwali.
Z własnego doświadczenia wiem, że przyjmowanie rad czy iście filozoficznych spostrzeżeń typu: „tak w życiu już jest” bądź zdań, które twierdzą, że wcale tak nie powinnam się czuć lub „źle” czuję, budzą we mnie największą frustrację. Z kolei użalanie się nade mną czasem przynosi złudną ulgę, ale najczęściej sprawia, że czuję się nieudacznikiem, kimś godnym pożałowania. Kiedy jednak ktoś mnie naprawdę wysłucha, bez radzenia, bez stawiania się w roli mojego oponenta czy bez oceniania mnie, sprawia, że nasze najtrudniejsze i pierwsze zdenerwowanie i niepokój ustępują. Dzieci mają podobnie, kiedy jesteśmy im przychylni, faktycznie wsłuchamy się w to, co do nas mówią, otwierają się przed nami, nie musimy na siłę wyciągać od nich informacji o danej sytuacji, a także potrafią sobie same pomóc.
Niestety języka empatii musimy się nauczyć. Nie przychodzi on nam naturalnie. A czym jest język empatii? To właśnie uważne słuchanie dziecka, powstrzymanie się od działania, radzenia, zaakceptowanie uczuć dziecka poprzez powiedzenie, że je rozumiemy, pokazanie tego przyjaznym gestem, nazwanie jego uczuć, a także wyobrażenie sobie pragnień dziecka. To nierzadko nie lada wyzwanie, rozszyfrować, co akurat czuje mój syn czy córka. Czasem muszę powstrzymywać się, by nie kończyć za nich zdania czy go nie skracać i się niepotrzebnie nie niecierpliwić albo chcieć na szybko zaradzić trudnej sytuacji. Ale mam przeogromną frajdę, jak uniknę wyżej wspomnianych pokus i wyjdzie nam niezwykle ciekawa i wartościowa rozmowa, kiedy ja tak naprawdę jestem raczej jej drugorzędnym rozmówcą.
Nazywanie uczuć też nie przychodzi nam z łatwością i posiłkujemy się niekiedy infantylnymi zamiennikami, typu, że coś jest „fajne” bądź „niefajne”. A warto mówić, że coś może nas rozczarować, irytować, wzruszać, rozśmieszyć, ekscytować, zaskoczyć, przytłoczyć. Jest tyle pięknych wyrażeń i z różnym stopniem zaakcentowania podobnego uczucia. Już teraz wiem, że każde takie słowo ubogaca słownik naszego dziecka, a jak czegoś nie zrozumie, to i tak się dopyta, a to kolejna szansa na rozmowę.
Czytając wiele relacji różnych rodziców, jak sobie radzą w komunikacji z dziećmi, najczęściej pojawiają się spostrzeżenia, że częstokroć samo uważne słuchanie i w pełni zaakceptowanie uczuć swoich dzieci pokazało im, że może istnieć dialog z dzieckiem bez większego rodzicielskiego wysiłku. Bo tak naprawdę niejako cały ogrom wysiłku w poradzeniu sobie z problemem przechodzi na dziecko, ponieważ niezlekceważone, wysłuchane i z poczuciem szacunku, potrafi ono sobie wypracować gotową na niego receptę. Ale jak wiadomo, co najprostsze z pozoru, trudne jest w praktyce. Ale wszystkie nasze wysiłki są tego warte.