To nie święci z pomnika

Jeśli mielibyśmy porównywać nasze rodziny do drzew, co tradycyjnie robimy, misternie rozrysowując zależności, pokrewieństwa i powinowactwa, to część z nas byłaby pewnie blisko korzeni, część w pniu, a część sięgałaby nieba. I to jest oczywiście tylko ułożenie zależne od tego, kiedy się urodziliśmy, którym pokoleniem jesteśmy. Ale drzewo genealogiczne może mieć również wymiar pionowy w sensie metafizycznym, w rozumieniu i próbach osiągnięcia wieczności.

Myślę, że nie bez przyczyny relikwiarz rodziny Ulmów użyty podczas uroczystości wyniesienia ich na ołtarze został wykonany w kształcie drzewa, które swoimi gałęziami sięga nieba, ukazanego jako Kościół tryumfujący. Wśród tych gałęzi jest ta niezwykła rodzina, Samarytanie z Markowej, chrześcijanie z podkarpackiej wsi, którzy Ewangelię doskonale wcielili w życie i zapłacili najwyższą cenę za wierność Chrystusowi, Miłości. Swoim całym życiem, którego zwieńczeniem była męczeńska śmierć, dowiedli, że świętość wykuwa się z codzienności, z powszednich, często drobnych wyborów i decyzji. Ich decyzje sięgnęły nieba.

Czasami przetacza się przez Kościół dyskusja o tym, czym jest świętość i jaki powinien być święty. Myślę, że nadal gdzieś głęboko zakorzeniony w nas jest obraz tych dawnych świętych, o których uczyliśmy się na katechezie, tych średniowiecznych mnichów, mistyków opisanych pięknymi literacko hagiografiami. I oczywiście takiej wizji nie można nic zarzucić poza tym, że (bez woli autorów oczywiście) stworzyły one wizerunek tak niemożliwy do doścignięcia, niemożliwy do powtórzenia, że ta świętość wydaje się często czymś z innego, minionego już dawno, świata.

Myślę, jak bardzo potrzebna jest Kościołowi ta beatyfikacja. I nie mam tu na myśli instytucji hierarchicznej, ale nas – Kościół, wspólnotę, która w tych trudnych czasach tak bardzo zmaga się z codziennością, coraz trudniejszą, coraz bardziej wymagającą i coraz odleglejszą od chrześcijańskich wzorców. Ta beatyfikacja jest niczym szklanka chłodnej wody podczas długiego marszu w okropny upał, jak ręka przyjaciela podnosząca nas z upadku, jak uśmiech dziecka w drzwiach po powrocie z pracy. Rodzina Ulmów – Józef, Wiktoria, Stanisława, Barbara, Władysław, Franciszek, Antoni, Maria i to najmłodsze, którego pierwsze oddechy były jednocześnie ostatnimi, to nie święci z pomnika, to nie święci niedoścignieni, nieuchwytni, niedostępni. To ludzie, o których pamięć w Markowej cały czas trwa. To ludzie, których pamiętali sąsiedzi. Józef i Wiktoria są (tak, są!) dowodem na to, że codzienność możemy uświęcać wiernością, oddaniem, ciężką pracą, radościami, smutkami, miłosierdziem i dobrocią – wszystkim tym, co składa się na miłość, odbicie tej wielkiej Miłości, prawdziwej uświęcicielki. Są również dowodem na to, że dobroć i miłość nie dają gwarancji wzajemności, nie zapewniają nam szczęścia tu, na tym świecie, przynajmniej nie zawsze.

Rodzinie Ulmów przyszło żyć w czasie pokoju jedynie trochę ponad cztery lata. W 1939 roku wybuchła wojna, największa hekatomba dwudziestego stulecia, a ich wieś znalazła się pod niemiecką okupacją w efemerydzie politycznej zwanej Generalnym Gubernatorstwem. W tym obcym kraju na własnej ziemi nie można było być Żydem. Za bycie Żydem groziła śmierć. Za ukrywanie i pomoc Żydom tak samo. Był to straszny czas, w którym kwitła miłość bliźniego, ale również najpodlejsze ludzkie instynkty podyktowane chęcią szybkiego zarobku, przypodobania się aryjskim panom albo zwykłą złośliwością i zawiścią względem nielubianych sąsiadów.
Ulmowie w swojej kopii Pisma Świętego mieli podkreśloną przypowieść o miłosiernym Samarytaninie i traktowali ją jako coś oczywistego, normalnego i naturalnego, jako prostą, jeden do jednego, instrukcję postępowania z bliźnim. Takoż i w momencie zagrożenia przyjęli ich do siebie. Przyjęli osiem osób z dwudziestu dziewięciu z okolic Markowej, które przetrwało akcję „Reinhardt” z 1942 roku. I pewnie ta ósemka przeżyłaby wojnę, tak jak pozostałe 21 osób, ale jeden z sąsiadów doniósł na Ulmów i oprócz nich zginęła również cała rodzina Ulmów, w dramatycznych i wołających o pomstę do nieba okolicznościach.

Pomsta nie przyszła, bo też i nie o nią tu na ziemi chodzi. Oprócz tego, który zadenuncjował, a na którym wykonano wyrok w imieniu Polski Podziemnej, i jednego z żandarmów, który zmarł w więzieniu, nikt nie poniósł odpowiedzialności za życia. Niemiec, który zlecał tę straszliwą zbrodnię, wiódł stateczne życie policjanta w zachodnich Niemczech. Jego wnuczka o jego zbrodniach dowiedziała się dopiero kilkanaście lat temu.

Każdy człowiek, póki żyje, a jak długo – nie wiadomo, ma czas na nawrócenie, ma czas na poszukiwanie swojego wzorca świętości, zakreślenia swoich fragmentów w Ewangelii, ale przede wszystkim ma czas na miłość, która obmywa wszystko, jeśli jest rozumiana w kontekście Tej Miłości.

Dzięki Bogu za rodzinę Ulmów, za tę świętość, za poświęcenie do końca, za wierność Miłości, za dostrzeganie bliźniego w każdym człowieku. Ostatnio w jednym z utworów usłyszałem fragment pytający, jak można kochać Boga, którego się na co dzień nie widzi, a jednocześnie nie kochać brata, którego widzimy każdego dnia. Odpowiedzi na to pytanie, retoryczne wprawdzie, udziela nam przykład życia Wiktorii i Józefa oraz ich dzieci, zwykłych – niezwykłych świętych z małej, podkarpackiej wsi.