To się nie da...

Poniedziałek, I Tydzień Zwykły, rok II, Mk 1,14-20

Gdy Jan został uwięziony, Jezus przyszedł do Galilei i głosił Ewangelię Bożą. Mówił: "Czas się wypełnił i bliskie jest królestwo Boże. Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię!" Przechodząc obok Jeziora Galilejskiego, ujrzał Szymona i brata Szymonowego, Andrzeja, jak zarzucali sieć w jezioro; byli bowiem rybakami. I rzekł do nich Jezus: "Pójdźcie za Mną, a sprawię, że się staniecie rybakami ludzi". A natychmiast, porzuciwszy sieci, poszli za Nim. Idąc nieco dalej, ujrzał Jakuba, syna Zebedeusza, i brata jego, Jana, którzy też byli w łodzi i naprawiali sieci. Zaraz ich powołał, a oni, zostawiwszy ojca swego, Zebedeusza, razem z najemnikami w łodzi, poszli za Nim.

 

Ledwo się Jezus urodził, a już jako dorosły każe się nam nawracać. Z tekstu Ewangelii wynika, że wezwaniu do nawrócenia towarzyszy głoszenie Ewangelii. W konfesjonale, kiedy się spowiadamy, też powinno być w nauce księdza miejsce dla Ewangelii + wyznanie grzechów penitenta + jego nawrócenie i dopiero wtedy mamy komplet...

Jako spowiednik bardzo często odnoszę wrażenie, że ludzie spowiadają się z jakichś grzechów, bo wiedzą, że przekroczyli jakiś przepis (przykazanie). Niestety grzech nie jest pojmowany przede wszystkim jako brak miłości, tylko raczej jako matematyczne zrobiłem/nie zrobiłem. A kiedy mówię o potrzebie poprawy = nawrócenia, nierzadko słyszę, że to się nie da... To po co się spowiadać, jak nie ma (?) możliwości i chęci nawrócenia? Jasne, że samemu się nie da, ale przecież w moim nawróceniu chce mnie wspierać Jezus, który przebacza mi grzechy i nie chce, żeby owoce przebaczenia zostały zmarnowane.