Tu nie chodzi o ks. Bashoborę
Wcześniej kaznodzieja z Ugandy uklęknął przed arcybiskupem warszawsko-praskim Henrykiem Hoserem, by ten pobłogosławił go przed rozpoczęciem głoszenia Dobrej Nowiny. A ponieważ Kościół to nie tylko księża, czego biorący udział w spotkaniu mogli doświadczyć w ciągu tych kilkunastu godzin wielokrotnie i na różne sposoby, o. John poprosił o modlitwę za siebie także wszystkich uczestników rekolekcji. Gąszcz rąk wyciągniętych w geście wstawiennictwa i błogosławieństwa w kierunku pochylonego duchownego robił ogromne wrażenie.
Znajdujemy się w kolebce sportowej rozrywki, w miejscu, gdzie ludzie na co dzień kibicują i śmieją się. „A teraz tutaj chcemy spotkać się ze źródłem wszelkiej radości - Jezusem Chrystusem” – mówi o. John.
A los padł na… stadion!
Pomysł przeprowadzenia rekolekcji na Stadionie Narodowym był równie szalony, co ryzykowny. (Dla niektórych także niestosowny, ale ich warto odesłać choćby do relacji z Mszy św., sprawowanej przez Jana Pawła II w tym samym miejscu trzydzieści lat temu). Tej świadomości nie byli pozbawieni i sami organizatorzy. Trudno jednak nie widzieć – jeśli oczywiście chce się to dostrzec – w całej sprawie wyraźnej Bożej ingerencji. Kiedyś s. Tomasza, jeden z logistycznych filarów przedsięwzięcia, przejeżdżała z o. Johnem Bashoborą obok budowanego jeszcze wtedy Stadionu Narodowego i rozmawiali sobie o tym, jak świetną rzeczą byłoby zorganizowanie tu rekolekcji z niemal nieograniczonym limitem miejsc. S. Tomasza o tej wymianie zdań nie zapomniała.
W innym miejscu Polski ks. Rafał Jarosiewicz z koszalińskiej Szkoły Nowej Ewangelizacji także nie mógł uwolnić się od myśli, że na kolejne spotkanie z o. Johnem trzeba wynająć Stadion Narodowy. Pierwszym testem na niedorzeczność tego pomysłu była rozmowa z bp. Edwardem Dajczakiem. Ten jednak nie odprawił ks. Rafała z kwitkiem, nie kazał mu się puknąć w głowę, ale odesłał go do abp. Henryka Hosera, bo to na terenie jego diecezji znajduje się obiekt. Do spotkania z ordynariuszem doszło w maju zeszłego roku, a idea rekolekcji na Stadionie Narodowym zyskała i aprobatę, i życzliwość zarówno abp. Henryka, jak i bp. pomocniczego Marka Solarczyka. Z perspektywy czasu widać, że wszyscy, którzy zaangażowali się w zrealizowanie tego szalonego projektu, spokojnie mogą się podpisać pod słowami z 1 Listu św. Piotra: „Kto wierzy w Niego nie zostanie zawiedziony” (por. 1P 2,6).
Łowcy cudów
A co z uczestnikami? Co z ich oczekiwaniami? Czy zostały spełnione? Nie da się odpowiedzieć jednoznacznie na tak zadane pytanie, bo to wymagałoby przeprowadzenia rzetelnych badań na szeroką skalę i w dodatku rozłożonych w czasie - Boża łaska przecież nie zawsze działa szast-prast, a to, co wydaje się darem z góry, musi przejść próbę codzienności. Po rozmowach z wieloma osobami, które wzięły udział w rekolekcjach z o. Bashoborą, wyciągam nieśmiały wniosek, że grupą najbardziej spragnioną spektakularnych cudów były… media.
Anna (21 l.) usłyszała o ugandyjskim kaznodziei w czasie pobytu w Taizé, więc skoro nadarzyła się okazja, by spotkać o. Johna, dlaczego nie miałaby jej wykorzystać? Zamówiła od razu pięć biletów. „Wiedziałam, że komuś na pewno się przydadzą” – mówi. „A nie liczyłaś na jakiś cud?” – dopytuję. „Nie. Zresztą nie zawsze cud wiąże się z tym, że ktoś wstanie z wózka. Najważniejsze rzeczy dzieją się w sercu. A najbardziej fantastyczne jest to, że tylu ludzi mogło się zgromadzić w jednym miejscu i wielbić Boga” – odpowiada.
Pani Elżbieta (po sześćdziesiątce - jak dyplomatycznie na pytanie o wiek żony odpowiedział mąż) oraz pan Czesław (70 l.) dali się namówić na to spotkanie bratu. Nigdy nie byli związani z żadną kościelną wspólnotą, ale są osobami wierzącymi i praktykującymi. Przyszli na Stadion Narodowy z ciekawości, choć trochę się obawiali, że rekolekcje organizowane na taką skalę mogą okazać się niewypałem. Na szczęście wszystko przebiega gładko i razem z innymi cieszą się niecodziennym doświadczeniem żywego Kościoła. Obydwoje są przekonani, że takie spotkania powinny odbywać się na wszystkich stadionach Polski i że mają one szczególne znaczenie dla ludzi młodych.
Teorię pani Elżbiety i pana Czesława potwierdzają Patrycja i Tomasz (obydwoje 21 l.), którzy trafili na rekolekcje z o. Bashoborą w dość nietypowy sposób. Bilety - bez wcześniejszych rodzinnych konsultacji - kupiła im mama Patrycji, ale oni jakoś szczególnie się nie opierali, by tu przyjechać. Dziś mówią, że czas spędzony na Stadionie Narodowym to dla nich bardzo pozytywne doświadczenie, choć także wymagające. „Podniesienie rąk w czasie modlitwy to nie lada wyzwanie, ale daliśmy radę. Potem nawet klaskaliśmy” – śmieje się Tomek. Patrycja tak wystraszyła się krzyków dochodzących niekiedy z trybun, a będących manifestacją złego ducha, że poszła do spowiedzi. No cóż, i tym razem sprawdziło się przysłowie: „Jak trwoga to do Boga” – puentujemy ze szczyptą życzliwej ironii naszą rozmowę.
Szaman i uzdrowiciel?
A może Grzegorz (25 l.) prosił o cud? Lista jego chorób jest długa, a ich nazwy trudne do zapamiętania. W dodatku kilka miesięcy temu przeszedł amputację nogi. Grzesiek „kasuje” mnie już na wstępie: owszem, w ostatnim momencie zdecydował się wziąć udział w rekolekcjach z o. Bashoborą, żeby prosić o uzdrowienie, jednak nie dla siebie, a dla dziewięciomiesięcznej Marianki – ciężko chorej córki swoich przyjaciół. Przyznaje jednak, że w którymś momencie spotkania pomodlił się również o zdrowie duchowe i fizyczne dla siebie. „To było dla mnie samego zaskakujące” – mówi. I dodaje: „Wtedy usłyszałem w sercu słowa Pana: Ja potrzebuję twojej ofiary, twojego cierpienia do tego, żebyś mi pomógł kochać świat. Nie dostąpiłem w czasie rekolekcji uzdrowienia fizycznego, ale przeżyłem ogromne uzdrowienie duchowe i poczułem, do czego Pan mnie powołuje. Wyszedłem ze stadionu bardzo szczęśliwy”.
Grzegorza można nazwać szczęściarzem z jeszcze jednego powodu - udało mu się na chwilę osobiście spotkać z o. Johnem. „Przed Eucharystią - opowiada - coś mnie tknęło, żeby pokazać o. Bashoborze zdjęcie Marianki i poprosić go o modlitwę za nią, ale szybko dałem sobie z tą myślą spokój. Kiedy wracałem do swojego sektora minąłem się z nieznanym mi starszym kapłanem, który nagle powiedział do mnie: Zacheusz, żeby zobaczyć Pana Jezusa, też musiał się wdrapać na sykomorę. I poszedł. Teraz nie miałem już żadnych wątpliwości, że muszę spróbować dostać się do o. Johna”. Udało mu się to bez problemu - nikt go nie zatrzymywał, nikt nie sprawdzał identyfikatora (a to była powszechnie obowiązująca praktyka w czasie rekolekcji), pokonywał gładko kolejne etapy drogi. „Jakby prowadził mnie anioł” - mówi.
O. Bashobora pomodlił się za Mariankę, ale i sam Grzegorz „przy okazji skorzystał”. „Kiedy ojciec położył na mnie ręce – trudno to opisać słowami – ale poczułem jego wielką miłość do Boga i do człowieka, wielką pokorę i służbę. On głęboko zdaje sobie sprawę z tego, że jest tylko narzędziem w rękach Pana Boga” – mówi Grzegorz.
Także Anna, która otwarcie przyznaje, że jej obraz ugandyjskiego księdza ukształtowały węszące w całej sprawie sensacji media, była zaskoczona postawą o. Johna: „Każdy spodziewał się showmana, który wyjdzie i będzie krzyczał: wstań! jesteś uzdrowiony! A on okazał się bardzo pokornym, skromnym człowiekiem i nie chciał koncentrować ludzi na sobie”.
Perspektywa z trybuny dla dziennikarzy, z której ja przyglądałam się o. Bashoborze świetnie to obrazuje – niewielka ciemna postać, stojąca na ogromnym ołtarzu w kształcie serca, a nad nią góruje wysoki, piętnastometrowy krzyż, ustawiony tuż obok. „Dzisiaj spotykamy Tego, który wie wszystko na nasz temat – mówi w jednej z konferencji ugandyjski duchowny - więc musisz utkwić swój wzrok nie w o. Bashoborze - bo ja jestem tylko kaznodzieją, nie jestem uzdrowicielem - ale w Bogu”. W kolejnej konferencji dodaje: „Tu nie chodzi o nas, tu nie chodzi o ks. Bashoborę, tu nie chodzi o księży biskupów, tu nie chodzi nawet o papieża, ale o Jezusa, który uzdrawia”.
Za małe buty
Słowa o. Johna, które padają w czasie mniej więcej pięciogodzinnego nauczania (trzy konferencje poprzedzielane przerwami) są bardzo proste. To nie jest typ złotoustego mówcy porywającego tłumy czy wirtuoza komunikacji, igrającego z emocjami swoich słuchaczy. I bardzo dobrze - oddycham z ulgą, bo to kolejny dowód na to, że Pierwszym Działającym w czasie rekolekcji na Stadionie Narodowym jest Bóg, a nie ugandyjski ksiądz.
O. Bashobora mówi o Bożej miłości, o wolności, jaką daje nam Jezus, o powołaniu chrześcijan do bycia apostołami i prorokami: „W Królestwie Jezusa Chrystusa każdy ma zatrudnienie, nikt nie może tam pozostawać bez pracy” – podkreśla. Próbuje nas przekonać, że nosimy w sobie Ducha Świętego, stanowimy Kościół i powinniśmy się spowiadać. Przypomina, że wiara realizuje się tu i teraz, a ten, kto uwierzy Bogu, na pewno się nie zawiedzie i zostanie przez Niego przemieniony. Zachęca, żebyśmy sobie nawzajem służyli na wzór Trójcy Świętej. Ciągle powtarza, że chrześcijanin nie może obejść się bez Słowa Bożego, które oświetla naszą codzienną drogę i jest niezastąpionym orężem w walce ze złym duchem.
Przy okazji uczestnikom spotkania dostało się trochę od o. Johna po głowie, bo niewielu przyniosło ze sobą na rekolekcje Pismo święte. „Gdzie jest wasza Biblia? W domu? Jak możecie mieć Słowo Boże w domu? Jesteście katolikami? – pytał kaznodzieja. - Wyobraź sobie, że toczy się walka i premier wybiera cię, byś poprowadził armię. Mówisz do żołnierzy: jeden, dwa, trzy, ognia! A tu nic! Bo oni zostawili swoją broń w domu. Jakbyś się czuł jako dowódca?”.
Podczas trzeciej konferencji o. Bashobora opowiedział jedną z historii ze swojego dzieciństwa. Jako dziesięciolatek uczęszczał już do niższego seminarium. Któregoś dnia razem ze swoim przyjacielem miał śpiewać w czasie liturgii. Niestety, nie był szczęśliwym posiadaczem własnych butów, więc musiał je od kogoś pożyczyć. Kłopot w tym, że buty okazały się za małe, a trwałą pamiątką po tamtym zdarzeniu jest zakrzywiony palec. A czy my oby na pewno żyjemy własnym życiem, własnym powołaniem, czy nie próbujemy, no właśnie, wchodzić w nie swoje buty? – prowokował pytaniami kaznodzieja.
Nie okłamuj Boga
W trakcie nauczania o. Johna i w czasie adoracji Najświętszego Sakramentu pojawiały się niekiedy słowa poznania: „Chłopiec, którego tu nie ma, a który chodzi o kulach, teraz jest uzdrawiany”. Kiedy indziej kaznodzieja wymienia osoby zmagające się z depresją czy cierpiące z powodu bezpłodności. Wspomina o fotografie, który przyszedł na spotkanie wyłącznie w celach zarobkowych, a którego życie właśnie się zmienia.
Wszystko to dzieje się w atmosferze jedności, pokoju i modlitwy – także jednoczesnej czy wstawienniczej, kiedy brat kładzie rękę na ramieniu sąsiada, by powierzać Bogu jego sprawy. Nie dziwi więc, że zły duch również próbuje zamanifestować swoją obecność na Stadionie Narodowym. Gdzieniegdzie rozlegają się przejmujące krzyki, jednak z każdą godziną słychać ich coraz mniej. Uczestnicy spotkania już na początku zostali uprzedzeni, że takie sytuacje mogą mieć miejsce, a sam o. Bashobora uspokajał, że nie należy się tego obawiać, ponieważ wszyscy jesteśmy dziećmi Boga i Jego władza po wielokroć przewyższa moc szatana. Osoby dręczone przez złego ducha nie były zostawione same sobie – wolontariusze odprowadzali je do sali konferencyjnej, gdzie pomocą służyli księża egzorcyści. Żadnej sensacji, żadnego nadmuchiwania emocji, właściwe proporcje, które pewnie rozczarowały tych, co spodziewali się nie wiadomo jakich zjawisk czy cudowności.
Na mnie największe wrażenie zrobiła… modlitwa „Ojcze nasz” – tak, ta nasza, „zwykła”, codzienna. Uczestnicy rekolekcji odmówili ją z o. Bashoborą na zakończenie drugiej konferencji – każde wezwanie wypowiadali powoli, w skupieniu, a przed słowami „przebacz nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom” kaznodzieja zaproponował chwilę ciszy na pomyślenie o tym, z czym i z kim nie dajemy sobie w życiu rady, żeby „nie okłamać Boga”. Natężenie tej ciszy było elektryzujące (prawie 60 tys. ludzi!) i nawet głosy czy odgłosy dziecięce (maluchy przebywały z rodzicami na płycie stadionu) nie zmąciły tego odczucia. Chyba sporo racji jest w tym, co powiedziała Anna, dla której to również był „numer jeden” rekolekcji z o. Johnem: „Wtedy każdy, nawet sceptyk czy ktoś, kto przyszedł tu tylko z ciekawości, mógł sobie uświadomić, że on też ma jakieś zranienie w sercu”.
Na zakończenie Eucharystii (czyli przedostatniego, ale i najważniejszego punktu spotkania na Stadionie Narodowym) abp Henryk Hoser przytoczył słowa z Księgi Malachiasza, które zabrzmiały z siłą proroctwa: „A dla was, czczących moje imię, wzejdzie słońce sprawiedliwości i uzdrowienie w jego skrzydłach” (Ml 3, 20). Czy to już się stało? A może dopiero nastąpi? „Stadion trwa” - powiedział kilka dni po rekolekcjach z o. Bashoborą Grzegorz.