Ufny świadek pełen wiary

Pamiętam, jak nagrywał mi się na telefon po raz pierwszy. Mówił w sposób bardzo wolny i wyważony. Bardzo przemyślany. Pomimo faktu, że wokół sypały się na głowę rosyjskie pociski, on nie mówił o najeźdźcach żadnego złego słowa. Cały czas koncentrując się na Jezusie. I na sensie walki Dobra ze złem. I jego praźródle.

2022 rok. Marzec. Północny Charków. Kościół Świętej Rodziny. Nad dzielnicą co rusz słychać wybuchy. Wystrzały rakiet. Kolejne bombardowanie. Trzeba się skryć. Schować do schronu. Kolejna dramatyczna noc.

W środku kościoła zupełnie pusto. Oko zbłąkanego wędrowca wita umiejscowiony naprzeciwko głównego wejścia obraz Świętej Rodziny. Na nim siedząca Maryja przysłuchuje się stojącemu obok kilkuletniemu Jezusowi. Za nimi w ciemniejszych, rozmytych tonacjach szarości Święty Józef. Obraz wisi tuż za czerwonym murowanym ołtarzem. Ołtarzem z wizerunkiem triumfującego Baranka na cokole. Ołtarzem już pustym. Zdjęty mszał leży już na drewnianym podeście pod ścianą. O tym, że dopiero co zakończyła się tu Msza Święta świadczą jedynie unoszące się w górę wąskie stróżki dymu nad świecami stojącymi w prawym rogu ołtarza. Po świętej celebracji kościół zdążył już opustoszeć. Została w nim tylko jedna postać.

Żeby ją zobaczyć, trzeba zajrzeć za przykryty białym obrusem ołtarz. Tuż przed pozłacanym tabernakulum leży w tej chwili człowiek. To ksiądz Mikołaj. Kilka chwil temu podczas celebrowanej przez siebie Eucharystii słyszał latające nad dzielnicą wojskowe samoloty. Znak był jasny. Właśnie szykują kolejny atak. Opatrzność pozwala jednak dokończyć duchownemu Mszę. Teraz wraca z zakrystii, aby podziękować. Za to, że znowu się udało. Że nie zbombardowali. Po chwili modlitewnego milczenia przed Panem ksiądz Mikołaj opuszcza głowę, by położyć się krzyżem.

Nazywa się Mikołaj. Ksiądz Mikołaj Bieliczew. Jest marianinem. Ukraińcem, który do powołania dorastał w Polsce.
– Przepraszam, jeśli będę mówił niegramatycznie. Czasem brakuje mi jakiegoś słowa – zaznacza na początku naszej rozmowy ksiądz Mikołaj. Zupełnie niepotrzebnie. Po polsku mówi naprawdę nieźle. I całkiem płynnie.

Jest wikarym tutejszej mariańskiej parafii. We dwóch z księdzem proboszczem, ojcem Anatolijem, od kilku lat posługują w Charkowie. To ich ziemia. Ich dom. I ich parafianie.

Po wybuchu wojny nie było w nich nawet myśli, aby uciekać. Dla dwójki kapłanów od początku tego wojennego dramatu było jasne, że ludzie, którzy tu zostaną, będą ich potrzebować. Kto wie, czy niektórzy z nich nawet nie bardziej niż samych żołnierzy.

O ile bohaterscy kapłani podjęli męską decyzję, o tyle mieszkającym na terenie parafii siostrom zakonnym sami polecili czym prędzej opuszczać miasto. Wręczając im kluczyki od swojego auta.

Godzina siódma rano. Przez niewielką kaplicę przy kościele Świętej Rodziny przechodzi echo dźwięku delikatnych dzwonków. Z oczywistego braku ministranta ksiądz Mikołaj musi dziś sam dawać znać garstce wiernych o rozpoczęciu Najświętszej Eucharystii. Wchodząc za ołtarz, jest nad wyraz skupiony. Na jego twarzy nie ma też paniki. W oczach próżno szukać strachu. A przecież po ludzku ma prawo się bać. Tylko wczoraj w charkowskiej dzielnicy Uragan ludzie usuwali ciała kolejnych zabitych wskutek rosyjskiego ostrzału. Wróg zabił dziesięciu cywilów, w tym siedmiomiesięczne niemowlę. Trzydzieści pięć osób zostało rannych. Ksiądz Mikołaj nie będzie jednak o tym mówił w dzisiejszym kazaniu. Zamiast tego powie o zwycięstwie. O triumfie Dobra nad złem. Pochylając się nad Słowem, jakie na ten dzień daje wiernym Kościół, pokaże, ile w nim niezbywalnej nadziei. Ile uzasadnionej radości. I ileż triumfu. Zwycięstwa życia nad śmiercią. Światła nad ciemnością. Tej nadziei jego modlący się słuchacze najbardziej teraz potrzebują. On sam zresztą też.

Jest już po Komunii Świętej, gdy naraz do kaplicy wchodzi zamaszystym krokiem dwóch mężczyzn. W pierwszej chwili dostrzega ich tylko ksiądz Mikołaj zwrócony twarzą do wiernych. Szelest bojówkowych spodni oraz chrzęst sprzętu sprawia jednak, że już po chwili także reszta zgromadzonych odwraca głowy w stronę wyjścia. Widok, jaki zastają, zaskakuje. To żołnierze. Ukraińcy.

Ksiądz Mikołaj jest wyraźnie wzruszony. Mężczyźni przyszli prosić o błogosławieństwo. Lada moment jadą na front walczyć. Dobrze wiedzą, że może to być podróż w jedną stronę. Że być może to ich ostatnie chwile na tym świecie. Chcą się przygotować.

Marianin wyciąga nad nimi ręce i wypowiada cichą modlitwę błogosławieństwa. Żołnierzom szklą się oczy. Klękają. Wszystko trwa niecałą minutę. Ubrani w zielone moro, okuci w bojowe buty i przysposobieni w ostrą broń mężczyźni przepraszają, że nie mogą dłużej pobyć w kaplicy. Ojczyzna czeka. Ksiądz Mikołaj nic już nie mówi. Spogląda tylko ze spokojem na znikające w ciemnym korytarzu dwie sylwetki. Korytarzu prowadzącym z ulokowanej w dolnym kościele kaplicy na zewnątrz. Do świata.

Ta historia to dla mnie jedna z bardziej wzruszających historii całej tej tragicznej wojny toczącej się za naszą wschodnią granicą. Pokora i wiara kapłana. Pokora i ufność tej dwójki żołnierzy. Milczenie i zaufanie. Powołanie.

Ksiądz Mikołaj właśnie przyjechał do Polski. Po raz pierwszy od początku wojny na Ukrainie. W najbliższy wtorek będzie w studio Radia Profeto. O tę scenkę także go zapytam. Bądźcie z nami.