W zdrowiu i w chorobie
Choroby dzieci to temat bardzo trudny. Nieważne, czy są to choroby przewlekłe, śmiertelne, czy po prostu choroby wieku dziecięcego, wzbudzają w nas przeogromny niepokój. I może ktoś pomyśli, że porównywanie raka do kataru to lekka przesada, jednak mechanizmy, jakie zaczynają w rodzicu działać, wyglądają podobnie. Pamiętam pierwszą gorączkę syna. Był to jego czwarty miesiąc życia i po kolejnej szczepionce zaczął bardzo źle się czuć, wciąż płakał, temperatura wciąż skakała. Na domiar złego, kiedy coś się działo ze zdrowiem dzieci, najczęściej w sytuacji krytycznej byłam sama, a mąż w pracy. Jako niedoświadczony jeszcze rodzic bardzo bałam się skoków temperatury, podawania leku, czekania na jakiś kolejny objaw. Niby była w pudełku ulotka informacyjna, niby byłam na łączach z mężem, to jednak cała chodziłam. Chciało mi się płakać z dzieckiem. Nie sądziłam, że zwykła temperatura czy później kaszel, katar tyle w nas wywołuje zmiennych i często negatywnych myśli. Dopiero będąc mamą, poczułam, czym jest i może być choroba w rodzinie. Patrzeć na cierpienie swoich najbliższych, dziecka. Chciałoby się ten ból, strach i płacz przeżywać za dziecko, by tylko móc mu ulżyć.
Naszych dzieci choroby nie omijają, choć uważam, że nie są aż tak chorowite. Fakt, pójście syna do przedszkola dało o sobie znać. Zarówno on, jak i córka częściej byli poprzeziębiani. Dziecko często nie ma świadomości, co tak naprawdę się z nim dzieje. Cierpi, czuje się mocno niekomfortowo, do tego ciągle jakieś zabiegi, niekiedy badania morfologiczne, a co za tym idzie pobieranie krwi. Nadmienię, że pobieranie krwi u dorosłego to pikuś. Kiedy córce pobierana była krew z dłoni, nie miałam pojęcia, jak to się będzie odbywało, ile wymaga od pielęgniarki precyzji, spokoju i opanowania, kiedy dziecko wcale nie ma zamiaru współpracować, wije się, płacze, krzyczy. Trzymając dzieci w takich sytuacjach, zauważamy, ile mają w sobie woli walki, jak są silne. Ile razy zostaje wykrzyczane słowo – „mama”. Czasami ze łzami w oczach po prostu je przytulamy, całujemy i tyle albo aż tyle.
Piszę ten artykuł, siedząc obok łóżeczka szpitalnego mojej córki. Nie miałam o tym pisać, temat był zupełnie inny, ale… I nie była to rutynowa wizyta, jakieś dodatkowe badanie, po prostu potrzebowała natychmiastowej interwencji, nie było z nią kontaktu. To sytuacja, która mocno nas rozbija od środka. Z jednej strony wiemy, że musimy zachować opanowanie i świadome myślenie, kiedy trzeba zawołać karetkę, dokładnie i spokojnie podać dane, miejsce zamieszkania i opisać sytuację. Z drugiej strony łamie się nasz głos, lecą łzy, kiedy patrzy się na niemożność zrobienia już niczego bez fachowej pomocy. I tylko w głowie przewija się zdanie: „zabieramy córkę do szpitala”. Szybkie pakowanie, ubieranie się. Jeszcze w korytarzu uśmiech do syna, żeby się nie bał, że będzie dobrze. Stres w karetce, później kolejne wywiady, badania. Na szczęście córka dość szybko doszła do siebie, wciąż nie mamy jasno postawionej diagnozy. Od ponad roku robimy badania, ale znów powracają takie sytuacje. I wciąż czekamy…
Kiedy trzeba z dzieckiem jechać do szpitala, targają nami ogromne emocje. Przynajmniej dla mnie to pewna ostateczność, która wiąże się z przeogromnym stresem. Czy będzie możliwość bycia z dzieckiem non stop, czy personel będzie miły, empatyczny. Na razie nie mam złych doświadczeń, wiem, że to się dziś bardzo zmienia. Szpitale dbają o dobre relacje z pacjentami. Jednak jak są nieprzyjemni i nieuprzejmi ludzie, tacy i bywają lekarze. I zawsze z tyłu głowy taka obawa się tli. A nie pierwsza to nasza wizyta. Wcześniej z synem też musieliśmy pilnie jechać do szpitala i to jeszcze w środku hulającej pandemii. Dość długo syn nie chciał o tym opowiadać. Chciałoby się, by dziecko nie czuło z tego powodu jakiegoś strachu, by nie miało traumy, by nie bało się w przyszłości wizyt u lekarzy. Wszystko od nas zależy – czy będziemy umieli dać dziecku wsparcie, na które czeka. Jadąc do szpitala, usłyszałam, że powinnam być taką mamą kwoką, która zadba o dziecko, nie będzie bała się zadawać pytań. A także zadba o siebie, o to, by nie czuć wstydu, nie pozwolić zbić się z tropu. To naprawdę czasami trudne.
Patrząc z boku na niektórych rodziców, można by rzecz, że to prawdziwi bohaterowie. Nie boją się stawiać na swoim, prosić, pytać, interweniować, kiedy trzeba. A przy tym z godnością i wydawałoby się ze spokojem przyjmują wieści o chorobie dziecka. Często przy tym dzielnie radzą sobie z trudami, jakie niesie ze sobą choroba. Nic bardziej mylnego. Oni też potrzebują wsparcia, a my nie powinniśmy się bać im tego wsparcia proponować. Owszem, czasem czujemy się niezręcznie, nie wiemy, co moglibyśmy zaoferować i czy nasza propozycja spotka się z miłym odbiorem. Czasami wystarczy niewiele, dobre słowo, cisza, by dać się wygadać, ramię, by móc popłakać, wyżalić się. A czasami można zaproponować konkrety, o które rodzić może wstydziłby się poprosić. Czasami boimy się właśnie prosić o wsparcie. A jest ono nam potrzebne, by mieć stale siłę, cierpliwość, by nie pokazać dziecku, że strach z nami wygrywa, a że on jest, to rzecz naturalna. Rodzic nigdy nie powinien zostać sam w takiej sytuacji. Każdy z nas posiada wiele, by pomóc drugiemu. Wystarczy się czasem otworzyć na drugiego człowieka.
Najbliższa rodzina zazwyczaj zawsze okazuje wsparcie. W tych trudnych chwilach ja się na swojej nie zawiodłam. Poza tym wzruszona byłam ilością telefonów, smsów z propozycją pomocy i natychmiast ją dostawałam. Co dość dla mnie niezwykłe, obok słów wsparcia, modlitwy za córkę, zawsze pytano się o moje samopoczucie. Może to trochę próżne z mojej strony, ale to było bardzo budujące, że ludzie widzą nas, rodziców, w całym tym nieszczęściu. Dziękuję wszystkim za modlitwę i wsparcie. Oby każdy rodzic chorego dziecka był tak pięknie zaopiekowany.