Walentynki? Wcale nie takie złe

Zgoda, Walentynki – przynajmniej w handlu – kojarzą się z kiczem. Wszechobecne serduszka, balony, czerwień i róż, od których chwilami aż mdli, bo ileż można na to patrzeć. Gdzie się człowiek nie obejrzy, tam dominują wspomniane kolory. Nie tylko w sklepach z ubraniami czy bielizną, ale też w piekarni czy w cukierni  Do tego w radiu od rana do nocy leci nastrojowa muzyka. I wszyscy w kółko gadają o miłości, wręcz do znudzenia. Jeśli ktoś jest w szczęśliwym związku, to może niekoniecznie ta cała otoczka go drażni, ale dla kogoś, kto przeżywa rozstanie albo jest bardzo samotny i nie może znaleźć drugiej połówki, ta atmosfera może być nie do zniesienia. I trudno z emocjami takiej osoby dyskutować. Dodatkowo, co podkreślają krytycy Walentynek, to wcale nie jest święto miłości, tylko kolejny dzień ustanowiony po to, by drenować nam kieszenie i zachęcać do kupowania nikomu niepotrzebnych serduszek, maskotek czy czekoladek. Komercja pełną gębą, lepiej to wszystko omijać szerokim łukiem (o ile w ogóle to możliwe).

Dawno, dawno temu też tak mi się wydawało i gotowa byłam piętnować każdy aspekt tego dnia. Argumentowałam, że oto kolejne zachodnie pseudoświęto zaczyna rozpychać się w naszym kraju. Ogłaszałam wszem wobec, że ja jestem ponad to i żadnego święta zakochanych nie celebruję. Nie jest mi to do niczego potrzebne, przecież miłość warto sobie okazywać każdego dnia, a nie tylko w ten jeden, jedyny dzień. Czy jeśli będziemy się do siebie przytulać i zapewniać o miłości 13 czy 15 lutego albo jakiegokolwiek innego dnia, to czy wyznanie to będzie mniej warte niż to z 14 lutego? A poza wszystkim, czy w Walentynki faktycznie chodzi o miłość, czy tylko o drenowanie naszych kieszeni? Ot, dzień dla naiwniaków, których czerwone i serduszkowe witryny sklepowe namawiają do tego, by weszli do środka i zostawili w sklepie swoje pieniądze, przepłacając oferowane kojarzone z miłością i zakochaniem gadżety. Ponarzekałam, popsioczyłam na staczającą się współczesną kulturę i co? I nic.

Odkąd mam dzieci, świętowanie Walentynek ma dla mnie zupełnie inny wymiar. Ja wiem, że one kochają mnie każdego dnia, ale to sympatyczne, że nie tylko w Dzień Matki, ale także 14 lutego chcą tę swoją miłość okazać w sposób szczególny. Lubię patrzeć, jak dzień wcześniej w tajemnicy szykują dla mnie i dla taty niespodziankę, jak się chowają, żebyśmy niczego nie zobaczyli, jak wycinają serduszka, piszą nam miłe rzeczy i rano takie słodkie laurki nam wręczają. Mają przy tym naprawdę wiele radości. Zresztą nie tylko one. Bo my – dorośli – również. Bo kto nie lubi dostawać miłych liścików od swoich dzieci?

Kiedy w Walentynki spacerowałam po ulicach Warszawy, widziałam sporo autentycznej radości. U młodszych i starszych. Mijałam wielu panów – w różnym wieku – z kwiatami, czasem to była jedna róża, a czasem bukiet tulipanów, którzy spieszyli do swoich żon, narzeczonych czy dziewczyn. Mijałam dziewczyny, którym z prezentowych torebek wystawały misie. Widziałam dzieci cieszące się na widok czerwonych balonów. I w końcu zakochane pary śpieszące na randkę. Naprawdę miło było na to patrzeć. Nawet szary, pochmurny dzień nie przysłaniał wyjątkowości tego dnia. Również w mediach społecznościowych nie brakowało miłych wpisów na temat miłości. I było to naprawdę bardzo, bardzo miłe.

Nie, wcale nie przesadzam. Ten dzień ma w sobie pewną wyjątkowość. Jest w nim po prostu więcej życzliwości i uśmiechu. I o to chodzi. Balony, serduszka to tylko gadżety, w sumie można się bez nich obyć. Ale jeśli choć w jeden dzień w roku będziemy nawzajem o sobie pamiętać, jeśli będziemy sobie mówić miłe słowa, jeśli tak ciepło będziemy się wyrażać o naszych małżonkach, to będzie to już jakiś mały sukcesik. A wielki sukces będzie wtedy, kiedy o miłości będziemy pamiętać każdego dnia. Dzień Zakochanych świętujmy więc codziennie, bo najważniejsze są relacje, a nie racje.