Widzieć światło...

Czwartek, III Tydzień Zwykły, rok II, Mk 4,21-25

Jezus mówił ludowi: „Czy po to wnosi się światło, by je postawić pod korcem lub pod łóżkiem? Czy nie po to, aby je postawić na świeczniku? Nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie miało wyjść na jaw. Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha”. I mówił im: „Uważajcie na to, czego słuchacie. Taką samą miarą, jaką wy mierzycie, odmierzą wam i jeszcze wam dołożą. Bo kto ma, temu będzie dane; a kto nie ma, pozbawią go i tego, co ma”.

 

„Czy po to wnosi się światło, by je postawić pod korcem lub pod łóżkiem?”

Kiedyś spotkałem osobę opętaną, która nie mogła na mnie patrzeć, bo raziło ją światło. Pewnie dlatego, że odmawiałem wtedy różaniec. Pamiętam, że prosiłem wtedy Maryję, żebym mógł Jej oczami patrzeć na Jezusa.
Kiedy codziennie przeglądam się w lustrze, to widzę, że nie świecę, nie przymykam oczu oślepiany blaskiem, nie czuję się królem Julianem ze słynnego filmu animowanego. Raczej odwrotnie. Widzę swój grzech, słabość i nieporadność. Na każdym kroku.

Świętość to zdolność wytrzymania Bożego spojrzenia. Może dlatego nie widzę w sobie światła na co dzień. To wymaga wysiłku. Codziennie. Wytrzymać w Bożym świetle – pośród wielu spraw dnia, wielu przelotnych i powierzchownych spojrzeń, uciekania w teoretyzowanie, pobożny dystans czy też zewnętrzne dzieła. Spojrzenie ojca nie sprawia, że dziecko spuszcza wzrok. Jest raczej zapatrzone w jego oczy.

Ile we mnie dziecięctwa, tyle światła...