Wielka Sobota Miłości

Ciało zostało zdjęte z krzyża, złożone do grobu. Kurz opadł, słońce znów wstało, ludzie zajęli się przygotowaniem do Paschy. Świat zdawał się wracać na swoje normalne tory. Wśród uczniów trwała cisza, szok, niedowierzanie, wstyd po ucieczce spod krzyża i próba zrozumienia tego, co tak naprawdę się stało i jak sobie z tym poradzić. Sobota to cisza, to oczekiwanie w nadziei, która przecież, choć w bladej iskierce, musiała się jeszcze tlić, chociaż wszystkie zmysły krzyczały, że to już koniec. Oczy widziały śmierć, uszy słyszały krzyk konania, nogi czuły zmęczenie przebytej drogi, a w głowie trwała galopada myśli i wątpliwości, po co to wszystko było, że to nie może się tak po prostu skończyć.

Wielka Sobota to już przejście, oczekiwanie na to, czy rzeczywiście po zapowiedzianych trzech dniach świątynia zostanie odbudowana, czy rzeczywiście śmierć zostanie pokonana. Część z nich widziała przecież przemienienie na górze Tabor, widzieli znaki i słyszeli głos Boga. Natura ludzka jest jednak podejrzliwa i wątpiąca. Oni też musieli wątpić. Nawet kiedy kobiety powiedziały im, że grób jest pusty, biegli, żeby sprawdzić to na własne oczy, z niedowiarstwa, ale również z ogromnej ciekawości i chęci zaspokojenia swojej wiary i nadziei.

Kiedy okazało się, że to, co mówił Chrystus, jest prawdą, że zmartwychwstał, że prawdziwie nie ma Go tu, było to zwycięstwo nie ludzkiej pychy, nie „a nie mówiłem”, nie tryumfalizmu pojętego po ludzku, ale miłości, która przekracza granice śmierci. Śmierć została tą miłością pokonana. Śmierć przestała być ostateczną granicą ludzkiej egzystencji. Zbawiciel skruszył jej twarde bramy, otwierając je kluczem krzyża, kluczem wielkiego poświęcenia, cierpienia i ofiary. Kluczem, którego użyć mógł tylko On – Bóg-człowiek – Jezus Chrystus.

Jego uczniowie po tym odkryciu byli w szoku, nie obejmowali tego umysłem, a jednocześnie czuli przecież zwycięstwo miłości, czuli, że wytrwali w nadziei i wierze, chociaż po drodze potykali się, jak to ludzie, bardzo często. Tak sobie myślę, że my, dwa tysiące lat po tamtych wydarzeniach, z całym bagażem Tradycji Kościoła nadal nie dowierzamy, nadal nie potrafimy często przyjąć tej miłości jako prawdy, traktując nasze chrześcijaństwo zwyczajowo, obrzędowo, tradycyjnie. Wprawdzie gdzieś tam i kiedyś było zmartwychwstanie, ale przecież nie ma to na nas bezpośredniego wpływu. Zdajemy się czasem tak myśleć. A miłość jest zawsze osobowa i dopóki nie będziemy wierzyć i mieć nadziei na jej osobowe przeżycie, dopóki nie dopuścimy do siebie tej zbawczej Miłości, nie będziemy prawdziwie Wielkanocy przeżywać.

Bo wielka to noc, kiedy śmierć straciła zęby, kiedy zmartwychwstanie stało się udziałem każdego z nas. I nie przez jakiekolwiek zasługi, nie przez to, co myślimy i zrobimy, ale przez tę Miłość z wieczernika, z krzyża i z pustego grobu. Miłość zbawia, daje życie. Ta Wielka Sobota miłości jest punktem zwrotnym w historii ludzkości, której ludzkość nie przyjmuje, której nie rozumie – bo nie rozumie bezinteresownej miłości, ona jest zawsze nie na czasie, bez względu na czas.

Kiedy święcimy pokarmy, idziemy na rezurekcję, siadamy do śniadania wielkanocnego, nie róbmy tego, bo wypada, bo tradycja, bo tak trzeba, ale właśnie z Miłości, do Boga, do siebie jako Bożego dziecka i do tych, którzy są wokół nas. Jeśli coś robimy, cokolwiek, róbmy to z miłością. To prawdziwa Wielkanoc i prawdziwe zmartwychwstanie.