Wolę u nas

Tak, to prawda. Święto Wszystkich Świętych zdecydowanie wolę spędzać w kraju. Nawet jeśli za oknem plucha i deszcz. Nawet jeśli synoptycy ostrzegają przed nadchodzącymi mrozami. Odczuwam jednak pewien spokój sumienia, gdy w pierwsze osiem dni listopada mogę poprosić Boga o odpust zupełny dla zmarłych w czyśćcu cierpiących. Gdy w pewnej ciszy i powadze udam się na Mszę Świętą. Gdy wraz z bliskimi nawiedzimy cmentarz. Gdy zapalimy świeczkę.

Ten materiał będzie jednak nieco o czymś innym. Bo to, jak jest u nas w kraju, wiemy praktycznie wszyscy. Wszak tutaj żyjemy. Tutaj mieszkamy. Tutaj spędzamy ten listopadowy środek jesieni. I nawet jeśli oczami wyobraźni tęsknimy w tym czasie za ciepłym morzem, za zieloną palmą czy bujnym lasem deszczowym, pamiętajmy, że wszędzie tam Święto Wszystkich Świętych oraz Dzień Zaduszny przeżywane są zgoła inaczej niż u nas w kraju. Pamiętajmy i radujmy się, że znów przyjdzie nam spędzić te święta akurat w Polsce. Nawet jeśli ma być szarówka i zimno. Serio.

Stara Indianka skończyła swoją pracę. Wstaje od stołu, na którym zostawia tajemniczy pęk związanych liści, posplatanych ze sobą gałązek, powiązanych dziwnymi wstążkami. Zrobiła dwie takie wiązanki. To ofiary. Jedną z nich zawiesza nad stołem w głównej sieni. Z kuchennej izby wychodzi jej mąż. Starannie unosi ze stołu drugie rękodzieło i wychodzi z nim do sieni.
– Co wy właściwie robicie? – ciśnie się siłą rzeczy pytanie.
– Czcimy pamięć naszych dzieci. Nie ma ich z nami już kilka lat. Syn zginął 5 lat temu. Pod kołami ciężarówki. Potrąciła go, a kierowca nawet się nie zatrzymał – matka zawiesza na chwilę głos, by po chwili ciszy dodać. – Córka była młodsza. Ale odeszła od nas w zeszłym roku. Żółta febra. Męczyła się strasznie, biedaczka.
– Przepraszam, nie wiedziałem.
– W porządku. Nic się nie stało. Zdążyliśmy się już nauczyć żyć z tą traumą. Bo wiesz… – Indianka zawiesza na chwilę głos. – O śmierci także trzeba mówić.

Żeby jednakowoż nie było od razu tak oceniająco. Bo rzeczywiście to prawda: można narzekać, można biadolić, że oto na latynoskim kontynencie nadal łączą sacrum z profanum. Że „pani śmierć” (a dokładnie Santa Muerte, czyli Święta Śmierć) to najczęściej wystawiany w sklepowej witrynie szkielet kobiety odzianej w czarną pelerynę z kapturem, trzymającej w ręku wagę. Że śmierć jest w tej kulturze na swój sposób oswajana. I to pewnie wszystko będzie prawdą. Jednego jednak Latynosom odmówić nie sposób. Oni naprawdę nie boją się o śmierci rozmawiać. 

Choćby o tym, że zwyczajnie obawiają się, że wspomniany wyżej syn, który zginął tak nagle, nie zdążywszy przygotować się na śmierć, może ich teraz nawiedzać. Właśnie dlatego bukiet na cześć syna składają w sieni swojej chaty, a nie w środku. Tak na wszelki wypadek.

To prawda. Nie ostało się dziś wielu Indian tak skrupulatnie przykładających uwagę do tradycji i wiary praojców. Jeśli jednak już to czynią, zwykle łączą wiarę katolicką z wierzeniami przodków. Jak chociażby najliczniejsza w Meksyku grupa Indian Nahua. Która – owszem – wierzy w życie po śmierci. Nie neguje także faktu istnienia zarówno nieba, jak i piekła. Jednocześnie jednak wierzy w tzw. teyolía (duszę zlokalizowaną w sercu), tonalli (energię pochodzącą z nieba i determinującą przeznaczenie) oraz zlokalizowany w wątrobie ihiyotl (świetlisty gaz o właściwościach przyciągających inne osoby).

Część Indian nadal wierzy także w to, że pośmiertny los człowieka nie zależy od sposobu, w jaki żył, ale od tego, jak przyszło mu odejść z tego świata. I tak na przykład wedle tej teorii topielcy oraz zmarli od pioruna trafiają do królestwa boga deszczu, Tlaloca. Ci, którzy zginęli podczas walk, trafiają na słońce, by tam towarzyszyć mu w podniebnej wędrówce. Reszta dociera do podziemnego królestwa zmarłych Mictlanu, zlokalizowanego według wiary Azteków na północy.

W tym czasie, gdy u nas jest nieco poważniej i dostojniej, tam na południu patrzą na czas wspominania zmarłych nieco inaczej. Bo Latynosi nie umieją się zbyt długo smucić. Podczas gdy ci, którzy nie zdążyli rano pójść odwiedzić grobów bliskich na cmentarzu, teraz w ciszy składają kwiaty na ich nagrobkach, słyszą, że oto za murami cmentarza obywa się właśnie kolorowy przemarsz z muzyką i tańcami. Uliczna fiesta. Droga, którą pokonują uczestnicy marszu, udekorowana jest całą masą straganów. A na nich słodycze, kwiaty, a także... cukrowe czaszki z wypisanymi na czole imionami. Uczestnicy marszu wyszukują swych imion, by następnie nijako „zjeść swoją śmierć”.

Latynosowi wychowanemu w aurze codziennie wymawianych w jego otoczeniu słów „tranquillo” i „mañana” („spokojnie” i „jutro”) naprawdę trudno wytłumaczyć zagrożenie wynikające z nagłej śmierci. Dla nich to wciąż „mañana”. Echo przyszłości. Tlące się gdzieś światełko, ale do niego jeszcze przecież kawał drogi. Zatem tranquillo. Nie przejmuj się i tańcz, bo w tej chwili ciągle jeszcze żyjesz – twierdzą.

I jakkolwiek taka wersja przeżywania tych dni kusi i nęci, osobiście zostaję przy naszej. Polskiej. Z zapalonymi świecami. Ze zziębniętym księdzem zbierającym przed kościołem na wypominki. Ze świadomością potrzeby modlitwy za dusze cierpiące w czyśćcu (notabene polecam w tym miejscu modlitewną akcję (czystyczysciec.pl). I nawet z tymi naszymi marsowymi i nieco posępnymi minami.