Wyciągając Ewangelię z indiańskiej historii dramatu
Coś Wam dziś opowiem. Historię dawną. Co wcale nie znaczy, że zmyśloną. Po prostu starą. Opowiadaną kolejnym pokoleniom Indian przez gujański las.
Wielu historię potwierdziło. Historycy, pisarze, podróżnicy… Wśród nich także i nasz rodzimy: Arkady Fiedler. On także ją usłyszał. Pewnie od samych Indian, wśród których tyle mieszkał. Wszak tutaj ta historia przekazywana jest z pokolenia na pokolenia. Powtarzana półszeptem przy trzasku iskier ogniska. Bo opowiada o czymś naprawdę okrutnym. Ale i o czymś, co pozwala nam wiedzieć – także dzisiaj – czego warto się wystrzegać. I na co uważać.
Wszystko działo się tutaj w Gujanie. U podnóży „Matki Wszystkich Wód”. Gigantycznego skalnego ostańca, Roraimy. Góry dla wielu Indian uznawanej za świętą. U jej południowego przedmurza. W Gujanie Brytyjskiej. Kiedy? Mało kto umie dokładnie wskazać. Najprawdopodobniej między rokiem 1840 a 1845.
Główny bohater naszej historii miał na imię Awakaipu. Był Indianinem z plemienia Arekuna. Oswojonym z miastowym stylem życia. Wiele lat spędził w stolicy kraju, Georgetown. Tam też w lokalnych barach oraz na ulicy nauczył się kuglarskich sztuczek. Uważany za spryciarza i cwaniaka, doskonalił swoje umiejętności z każdym tygodniem. Stał się sławny na całe miasto. „Awakaipu – magik”, mówili. Nadszedł dzień, w którym uznał, że to jest ten czas. Jego czas.
Okrzyknął się zbawicielem zesłanym do Indian z niebios. Wykorzystując swą inteligencję oraz kuglarski warsztat, przekonywał kolejne plemiona gujańskich Indian. Mamił obietnicami. Prezentował dziwne błyskotki i „czary”. Ludzie zaczęli wierzyć. A on sam, idąc coraz bardziej w las, zapragnął zostać ich królem.
Co tu wiele ukrywać? Awakaipu trafił na podatny grunt. Tutejsze plemiona wierzyły dotychczas w złego demona Karaimę i pałały żądzą oglądania rzeczy nieziemskich. Od kilku lat docierały do nich także pierwsze prawdy głoszone przez misjonarzy o Synu Bożym. Awakaipu postanowił pójść na całość. Gdy nadeszła pora sucha, zwołał wszystkich Indian Gujany do stóp świętej góry Roraimy, aby tam „dostąpili oni łaski wielkiego cudu”. Stawili się niemal wszyscy. Indianie Arekuna i Akawaje. Arawakowie i Warao. Karibowie i Makuszi. Patamona i Wapiszana. Wszyscy. Wzywał ich przecież prorok.
Miejsce zebrania nazwał Bekeranta. Co znaczy „Kraina Białych”. Darczyńcom w zamian za przynoszoną mu ofiarę wręczał po przedartym fragmencie zdobytego w Georgetown egzemplarza brytyjskiego „The Times”. Póki co wystarczało. Sobie zaś kazał wybudować piętrowy budynek nad brzegiem rzeki Mazaruni, w którym to gościńcu gościł najpiękniejsze z córek każdego plemienia – członkinie jego haremu złożonego z dziewcząt każdego szczepu. Sam natomiast pokazywał się rzadko. Nie chciał prowokować Indian do zadawania mu niewygodnych pytań o „ów cud”. Gdy ludzie się niecierpliwili, zbywał ich populistycznymi obietnicami, dolewał alkoholowych trunków, a co bardziej namolnych straszył klątwą. Skutkowało.
Tygodnie mijały. Ludzie jednak nadal czekali. W Bekeranta zaczął się głód. Awakaipu, widząc, w jak ślepy zaułek trafił, wpadł na szatański pomysł. Po jednej z kolejnych hulaszczych i pijackich nocy oznajmił, że oto miał widzenie. Sam wielki duch Makunaima objawił mu swą tajemnicę: kto chce dostąpić cudu i „być jak biały”, musi wpierw umrzeć. Według tajemnicy, zaraz potem miał zmartwychwstać. Chcąc ośmielić oniemiały i przerażony tą wieścią tłum, Awakaipu sam jako pierwszy doskoczył do dwóch wojowników, miażdżąc ich głowy maczugą. Zaczęła się rzeź. Otwarły się niezagojone rany. Stare urazy. Zaczęły się wyroki. Bliźni bliźniego. Bez litości, bez współczucia. Pijani wódką furiaci spijali krew z ran umierających. Do świtu legło czterysta osób. Mężczyzn, kobiet i dzieci. Awakaipu zaś uciekł. Schronił się w haremie. Stamtąd uspokajał żywych, że wkrótce ich ziomkowie wstaną z grobów.
Mijały jednak kolejne dni. Ludzie zaczęli rozumieć. Nie potrzebowali już kolejnych tłumaczeń. Nie chcieli kolejnych obietnic. Chcieli jego. Kilku wojowników wdarło się więc do jego izby i zatłukło sprawcę mordu pałkami.
Wspominanej nocy wszystkie plemiona płakały. To była noc rzezi. Drugiej takiej nigdy więcej wśród gujańskich Indian nie było. Najkrwawsza klęska, którą zadali – o zgrozo! – sami sobie. Zmanipulowani i indoktrynowani. Bez pomocy kogoś trzeciego.
I właśnie kiedy pisałem te ostatnie słowa, zapaliła mi się w głowie lampka. Pamiętacie, jak Pan Jezus mówił swego czasu o tym, jak nic, co wchodzi w człowieka z zewnątrz, nie czyni go nieczystym? Że wyłącznie to, co wychodzi z człowieka, to czyni go nieczystym? No właśnie. Powyższa historia to chyba dobry przykład na potwierdzenie tych słów…
Indianie Arekuna, Akawaje, Arawakowie, Warao, Karibowie, Makuszi, Patamona i Wapiszana… Wszyscy oni wcale nie potrzebowali wrogiej siły białego konkwistadora, aby zgotować sobie taki dramat. Wystarczyła pycha i żądza władzy jednego z nich. Cały ten dramat wziął się de facto z chęci zaistnienia. Pokazania się inny. Z buty i dumnego serca. Z braku pokory i cichości.
Przyznam, że sam długo nie sądziłem, że z indiańskiej opowieści można wysnuć tyle Ewangelii. I tyle przestrogi.