Wypuścić w świat…

Doskonale pamiętam ten moment, kiedy po porodzie trzymałam w ramionach swoje nowo narodzone dziecko. Jeszcze brudne, pomarszczone, zapuchnięte, cichutko kwilące i szukające piersi, uspokajające się przy tak znanym mu biciu serca i cieple matczynego ciała. W jednej chwili dotarło wtedy do mnie, że oto od tego momentu jestem odpowiedzialna za tę maleńką istotkę i tak wiele ode mnie zależy. To ogromne zadanie i zobowiązanie. Oto bowiem dostałam to dziecko na chwilę i muszę zrobić wszystko, by je dobrze wychować.

Ten proces trwał wiele lat. Chwilami wszystko szło jak z płatka, a chwilami miałam wrażenie, że zupełnie nic mi nie wychodzi i co najwyżej mogę startować w zawodach na najgorszą matkę. Brakowało mi cierpliwości, konsekwencji, różne mądre poradniki mnie frustrowały, bo nie potrafiłam być taką mamą, o jakiej czytałam w książkach. Kiedy urodziłam pierwsze dziecko, na szczęście nie było jeszcze mediów społecznościowych, które totalnie zakłamują rzeczywistość. Nie było medialnie napędzanego chorego wyścigu na płaski brzuch tydzień po porodzie. To był jeszcze czas, kiedy kobiety nie były poddawane aż takiej presji jak dziś. I dobrze, bo zamiast jeszcze bardziej się frustrować, mogłam skupić się na tym, co najważniejsze.

Wiem, że po drodze popełniłam niemało błędów. Nie raz i nie dwa zawiodła mnie matczyna intuicja. Czasem chciałam robić coś inaczej niż moi rodzice, a i tak ostatecznie okazywało się, że robiłam dokładnie to samo co oni, mimo że w ich wydaniu takie zachowania bardzo mnie irytowały. Te same odzywki, te same zachowania, choć tysiąc razy zapewniałam siebie, że ja na pewno tak nie zrobię. Z czasem przekonałam się, że w procesie wychowania przydaje się dystans, bo inaczej człowiek zwariuje. A przecież nie o to chodzi.

Te wszystkie myśli, które od dziewiętnastu lat kotłują się w mojej głowie, wróciły do mnie ze zdwojoną siłą w pewien niedzielny poranek. Niby zwyczajny, a jednak inny. Dzień zaczął się dla nas znacznie wcześniej, bo bladym świtem odwoziliśmy najstarszą córkę na lotnisko. Paradoksalnie to nie dzień osiemnastych urodzin, ani nawet nie matura czy informacja, że dostała się na studia, tylko ten moment wylotu na krótki czas za granicę był dla mnie symbolicznym odcięciem pępowiny. Nie jest to łatwe, ale wiem, że konieczne. Pewnego dnia dziecko musi zacząć żyć własnym życiem, a rodzic musi się wycofać. To nie znaczy, że ma zniknąć z życia dziecka. Ma je dalej wspierać, być przy nim, kibicować jego wyborom, ale życia za dziecko nie przeżyje. Pewnego dnia musi mu pozwolić iść w świat i rozpocząć życie na własny rachunek, bo dziecko nie jest naszą własnością. Jest wolnym człowiekiem, którego przez wiele lat kształtowaliśmy, wyposażaliśmy w odpowiednie cechy, szlifowaliśmy niczym diament, by pewnego dnia mogło wyjść z domu z przekonaniem, że sobie poradzi i że są ludzie, którzy je bezwarunkowo kochają i obdarzają zdrową miłością.

Kluczowym słowem jest zdrowa miłość. Jest ona bardzo potrzeba, bo dzięki niej można sobie, a przede wszystkim dziecku oszczędzić wiele dramatów. I tak jak dziecko dojrzewa i wyfruwa z domu, tak my jako rodzice także dojrzewamy do tego, by dziecku na to pozwolić. Mimo różnych porażek, których doświadczyłam w procesie wychowania dzieci, chciałabym w sobie mieć tę dojrzałość i wolność, by umieć zaakceptować ich dorosłość i to, że postępują po swojemu. Chciałabym być mamą, która potrafi ugryźć się w język, nim powie, że ona coś by zrobiła lepiej. Chciałabym być mamą, która rzeczywiście zostawiła ważny ślad w życiu dziecka. I nawet jeśli na progu dorosłości jest w tym dziecku żal, że w procesie wychowania coś poszło nie tak jak ono by chciało, to niech wie, że to nie jest koniec świata czy złośliwość, tylko miłość. Może czasem nieudolnie okazywana, ale jednak miłość, która każdego dnia się uczy, jak być zdrową miłością.