Z Kijowa #17 – O ranach wojny i znakach nadziei

Drogie Siostry, Drodzy Bracia,
„Ojcze, od ponad dwóch godzin jest alarm przeciwlotniczy, jesteście w ukryciu?” – zabierając się do pisania dostałem wiadomość od Wiry z Domu św. Marcina z Fastowa. Podobnie jak wczoraj, na terenie niemal całego kraju został ogłoszony dziś wieczorem alarm, a w wiadomościach pojawiają się informacje o kolejnych ostrzałach rakietowych różnych miast Ukrainy. Choć ataki wymierzone są przede wszystkim w infrastrukturę kolejową i obiekty strategiczne, to wszyscy wiemy, że rakiety nie zawsze osiągają swoje cele. Dzień przed moim powrotem do Kijowa jedna z nich zniszczyła dopiero co oddany do użytku budynek mieszkalny w okolicach naszego klasztoru. Ojciec Piotr, który akurat pracował w ogrodzie, dobrze słyszał przelatujące pociski, a następnie mocne wybuchy. W tym samym czasie ostrzelany został również Fastów. Na szczęście rakiety uderzyły w miejsce nieco oddalone od naszego klasztoru. „Gdyby wybuch był trochę mocniejszy – stwierdził o. Misza – to z pewnością wyleciałyby z okien kościoła wszystkie witraże”.

Minęło już 70 dni wojny, która zamieniła wiele ukraińskich miast i wsi w ruiny, pozbawiła domów i dachu nad głową miliony osób, zabrała życie i zdrowie tysiącom. Jeszcze do niedawna nie pomyślałbym, że będę, jak pokolenie moich dziadków, liczył czas na „przed wojną” i „w czasie wojny”. Chciałoby się już móc napisać… „i po wojnie”.

Po dłuższej przerwie wracam do pisania listów z Ukrainy. Wahałem się, czy trzeba, czy nie jesteśmy już wszyscy tym, co się tu dzieje, zbyt zmęczeni. Wiele różnych osób zachęcało mnie jednak, by z listów nie rezygnować. Choć sytuacja jest już inna niż przed miesiącem, to jednak wojna wciąż trwa i wciąż nas zaskakuje, prowokując do myślenia, modlitwy, pomocy i bycia ze sobą, choćby w ten sposób.

Wróciłem na Ukrainę w piątek. Przekroczenie granicy nie zabrało zbyt wiele czasu. Ruch w obie strony jest mniejszy niż na początku wojny. Nie licząc oczywiście tych, którzy korzystając z rozluźnienia ukraińskich przepisów celnych, wwożą zakupione na zachodzie Europy samochody. Oni podobno stoją po polskiej stronie nawet po kilka dni. Namioty, w których jeszcze niedawno wolontariusze rozdawali uchodźcom jedzenie, stały puste.

Podróż od granicy z Polską do Fastowa zajmuje cały dzień, bo do przejechania jest blisko 600 km. Ruch jest mniejszy niż przed wojną. Z tras na zachodniej Ukrainie zniknęły punkty kontrolne, które jeszcze niedawno mocno spowalniały jazdę. Gdyby nie mijane co jakiś czas wojskowe samochody, można by zapomnieć o toczącej się wojnie. Poważną trudnością w podróżowaniu jest teraz brak paliwa. Na skutek zniszczeń wojennych i odcięcia dostaw z Rosji i Białorusi zatankowanie samochodu to dziś nie lada wyczyn. Większość stacji jest zamkniętych. Niektóre sprzedają wyłącznie jeden rodzaj paliwa. Jeśli już uda się znaleźć stację, która ma to, czego szukasz, to czeka cię długie stanie w kolejce i możliwość zakupu 20, a czasem tylko 10 litrów paliwa.

Ostatni odcinek drogi jechałem przez tereny okupowane lub ostrzeliwane niedawno przez wojska rosyjskie. Było ciemno i pusto. Momentami robiło się też nieprzyjemnie, zwłaszcza kiedy przejeżdżało się przez lasy. Podobno zdarza się wciąż, że błąkają się po nich podejrzane osoby. Całe szczęście nie zatrzymywałem się i nie wychodziłem z samochodu, bo jadąc tą samą drogą następnego dnia, mijałem grupę saperów sprawdzających pobocze. Miny to teraz prawdziwa zmora mieszkańców podkijowskich wiosek i miasteczek. Te „pamiątki” pozostawione na odchodne przez Rosjan pozbawiły już życia kilkadziesiąt osób.

Dotarłem do Fastowa już po godzinie policyjnej. Na szczęście panowie pilnujący wjazdu do miasta okazali zrozumienie i po słusznym napomnieniu, że nie powinno mnie tu być o tej porze, stwierdzili: „Niech ksiądz jedzie, przecież nie będzie ksiądz tu czekał do rana”.

W sobotę po modlitwie, śniadaniu i codziennej odprawie, podczas której o. Misza rozdziela obowiązki wolontariuszom, ruszyliśmy z pomocą humanitarną do wiosek znajdujących się na północ od Fastowa. Część z nich była ostrzeliwana przez wojska rosyjskie, a część okupowana. Choć minął już prawie miesiąc od wycofania się stamtąd agresorów, miejsca te wyglądają strasznie. Odwiedzaliśmy wioski, gdzie ponad 70–80 procent budynków jest zniszczonych.

Część osób, którym udało się uciec, wraca do swoich domów. Jeśli oczywiście mają do czego. Inni nigdzie nie wyjeżdżali. Zatrzymujemy się w Andriivce, wsi na trasie Makarów – Borodianka. Ojciec Misza z wolontariuszami Domu św. Marcina jest tu nie pierwszy raz. Rozmawiamy z Witalijem, który prowadzi punkt wydawania pomocy humanitarnej. Opowiada o tym, co działo się tu kilkanaście dni wcześniej. Pokazuje ręką na budynek szkoły: „Tam było kilkanaście kobiet z dziećmi. Rosjanie gdzieś ich zabrali. Nie wiemy, co się z nimi stało ani gdzie są”. Opowiada, że kiedy żołnierze weszli do wsi, chodzili od domu do domu i szukali nazistów oraz banderowców. O tym mówią inni ludzie, którzy przeżyli okupację. Także pani Natalia, która teraz mieszka w naszym kijowskim klasztorze wraz ze starszymi i schorowanymi rodzicami. Wcześniej spędzili kilkanaście dni w zajętej przez Rosjan wiosce niedaleko Buczy. „Najpierw szukali nazistów, a później przychodzili kolejni i nas okradali. Zabierali jedzenie i wszystko, co chcieli. Ukradli mi samochód spod domu. Po prostu nim odjechali”. Cały czas próbuję zrozumieć, jak ci rosyjscy żołnierze mogą wierzyć w to, że wyzwalają Ukrainę od nazizmu. A może to tylko usprawiedliwienie swojego działania? Nie wiem…

Jedziemy do kolejnej wsi. Novyj Korohod nie wygląda na bardzo zniszczony. Był jednak również pod okupacją rosyjską. Ojciec Misza przekazuje kolejną pomoc humanitarną. To wieś powstała w 1986 roku z przesiedleńców z okolic Czarnobyla. Pani Sołtys serdecznie nas wita. Opowiada o swoim synu, który chce iść walczyć: „Ale on tu jest potrzebny – mówi. – W czasie, kiedy stali u nas Rosjanie, pomógł tylu naszym ludziom, często chodził od domu do domu, bo coś trzeba było zrobić, ktoś czegoś potrzebował”. Ma rację, że na wojnie walczy się nie tylko karabinem. Na pytanie, czego potrzebują, odpowiada krótko: „Pokoju i życia”.

Zbliżając się do Borodzianki, widzimy coraz więcej zniszczeń. W kolejnej wiosce, pomiędzy domami stały rosyjskie czołgi. Zachodzimy zanieść jedzenie do jednego z domów. Mieszka tam małżeństwo staruszków. Babci nie ma akurat w domu. Jej mąż jest niewidomy, ma amputowane nogi. Poznaje już o. Miszę i wolontariuszy po głosie. W pokoju w koszyku są małe kurczątka. Nowe pokolenie, bo Rosjanie ukradli i zjedli kury, które mieli ci państwo wcześniej. Dziadek bardzo się cieszy z podarowanego mu poprzednim razem radia. Jest włączone cały dzień. Wychodząc, pytamy jak zwykle, czego potrzebuje. Starszy, schorowany pan odpowiada z poważną miną: „Nie proszę wiele… przywieźcie mi papierosy”. Bardzo to było wzruszające, a papierosy od razu się znalazły.

Docieramy do Borodianki. To miasto sąsiadujące z Hostomelem, Buczą i Irieniem zostało bardzo mocno zniszczone. Cały świat widział zdjęcia rozwalonych bombami bloków mieszkalnych. Naprzeciw jednego z takich budynków znajduje się pomnik Tarasa Szewczenki, jednego z najważniejszych ukraińskich poetów. Agresorom nie udało się zniszczyć pomnika, choć widać na nim ślady kul. Ostała się także tablica z fragmentem wiersza napisanego podczas uwięzienia poety:
I Ukrainę naszą drogą
Całą potęgą serc kochajcie!
A kiedy przyjdzie chwila sroga,
Ostatnia — za nią proście Boga!
(w przekładzie Bohdana Łepkiego)

W najbliższą sobotę w Fastowie odbędą się święcenia kapłańskie br. Igora Selishcheva. Igor pochodzi z Doniecka. Skończył właśnie studia oraz formację w Krakowie i kiedy wybuchła wojna, przyjechał do Fastowa. Proszę, módlcie się za niego. Dar kapłaństwa, który otrzyma w tym trudnym dla Ukrainy i nas wszystkich czasie, jest prawdziwym znakiem nadziei.

Serdecznie Was pozdrawiam i proszę o modlitwę.
O. Jarosław Krawiec OP