Żałuję, że nie zapytałam…

Stoją w równym rzędzie. Tak samo gładko uczesane, ubrane w takie same ciemne mundurki. Tylko twarze już lekko niewyraźne, trochę rozmazane. Na pożółkłym odwrocie data – 1937. To szkolne zdjęcie mojej babci. Dla mnie jest niczym relikwia. Łącznik między teraźniejszością a przeszłością, o której niestety tak niewiele wiem.

Takich zdjęć, na których moja babcia, mama mojej mamy, jest nastolatką, zachowało się kilka. Trzymam je w specjalnym pudełku. Po śmierci babci zamknęłam w nim wszystkie pamiątki, jakie po niej zostały. Kiedy babcia żyła, chętnie opowiadała mi o swojej młodości, zabierała w miejsca, które były dla niej ważne. Razem jeździłyśmy na groby jej rodziców a moich pradziadków, jej braci. Dziś pewnie nawet nie znalazłabym tych mogił. Ostatni raz na tym cmentarzu oddalonym z półtorej godziny jazdy od mojego domu byłam ze trzydzieści lat temu. Wydawało mi się, że jeszcze wszystko zdążę zapisać, o wszystko zdążę zapytać, wszystkiego się dowiem. Mam przecież czas. Dziś wiem, że było to bardzo naiwne myślenie. Pochłonięta codziennością zapomniałam o przeszłości. Ważne były plany, przyszłość, kto by się wtedy zastanawiał nad tym, co było.

Od jakiegoś czasu w szufladzie komody leży teczka. Taka zwykła, papierowa. W środku odbite na ksero kartki zapisane odręcznym, miejscami mało czytelnym pismem. Jakiś mężczyzna – z tego, co udało nam się ustalić, daleki kuzyn dziadka ze strony męża – wręczył nam tę teczkę na pewnym pogrzebie. Powiedział, że spisał historię rodziny, tak jak potrafił. Nie był historykiem, nie pracował ze źródłami. Po prostu z pasji odtworzył to, co zapamiętał. O szczegóły, które zatarły się w jego pamięci, dopytał tych, którzy mogli je jeszcze pamiętać. I notował je nie tylko dla siebie, ale przede wszystkim dla tych, którzy żyć będą po nim, żeby wiedzieli, kto żył przez nimi, żeby znali przynajmniej ze zrekonstruowanej przez niego genealogii swoje korzenie i swoich przodków.

Dziś tych, którzy wiedzieli, którzy mogli różne ważne rzeczy nam opowiedzieć, w zasadzie już nie ma. Zostawili po sobie jakieś rzeczy, zdjęcia, pamiątki, ale zabrali ze sobą do grobu wiedzę, doświadczenie, relacje, przeżycia. Bardzo mocno uświadomiłam to sobie, kiedy z kolejnym dzieckiem przygotowywałam na lekcje do szkoły drzewo genealogiczne naszej rodziny. Rodzice, dziadkowie, nasze rodzeństwo, rodzeństwo rodziców. To proste. Potem nasi dziadkowie, pradziadkowie naszych dzieci – też nie było problemu. Ale kiedy doszliśmy do naszych pradziadków, czyli prapradziadków naszych dzieci, okazało się, że jest pustka. Wiemy co prawda, jak mieli na imię (przynajmniej niektórzy), ale nic więcej. Może gdzieś zachowały się ich fotografie, ale tego już nikt nie wie. Pozostały pewnie księgi parafialne, tam można pewne informacje sprawdzić. Imię, nazwisko, może adres, jakieś daty przyjęcia sakramentów. Tylko czy to coś mówi o człowieku?

A ja bym chciała wiedzieć więcej. Z każdym rokiem coraz bardziej robię się na tę wiedzę zachłanna. Chciałabym dowiedzieć się, kim byli moi bliżsi i dalsi przodkowie, jak żyli, co im dawało radość, a co przysparzało im trosk. Jak wyglądali? Czy się kłócili, czy żyli w zgodzie? Co lubili? Jak wyglądała ich codzienność, tak różna przecież od tej doświadczanej przeze mnie. Jak świętowali? Co gotowali? Jak wychowywali swoje dzieci? Jak mieszkali? Gdzieś w głowie mam jeszcze strzępy opowieści babci, która lubiła powtarzać, że kiedyś było w domu ciasno, ale za to wesoło. Było biednie, ale każdy coś tam w garnku zawsze znalazł i głodny nie chodził.

Od pewnego czasu bardzo mocno uświadamiam sobie fakt, że tak niewiele wiem o moich korzeniach i o moich przodkach. Nawet twarze tych najbliższych, dziadków, których jeszcze pamiętam, też powoli zacierają się w mojej głowie. Zapach ich domu, smak pieczonych ciast także powoli ulatują z mojej pamięci. Zostają jeszcze strzępy różnych historii. Chcę je spisać dla moich dzieci, żeby wiedziały, kiedy i one w tej codziennej gonitwie zapomną o przeszłość zapytać. Albo będą przekonane, że mają jeszcze na to czas…