Życie to nie sanatorium

Swoje pierwsze dziecko urodziłam jeszcze przed erą mediów społecznościowych (co miało swoje plusy). Jak tylko zobaczyłam dwie kreski na teście ciążowym, wiedziałam, że muszę zrobić wszystko, żeby nic mnie w macierzyństwie nie zaskoczyło. Czytałam kolorowe gazetki dla mam, z których okładek patrzyły na mnie radosne bobasy, chodziłam do szkoły rodzenia, głowę miałam pełną różnych teorii. Do czasu. Urodziłam dziecko i pierwsze uczucie, jakie mi towarzyszyło, to była bezradność. A jak dodatkowo pojawiły się kłopoty z karmieniem (zaraz, przecież w szkole rodzenia mówili, że to takie proste), to miałam wrażenie, że jestem najgorszą matką pod słońcem. Wokół wszystkie kobiety karmiły piersią, a moje dziecko nie chciało w tym temacie współpracować. Z perspektywy czasu to była dobra lekcja, bo już na starcie dowiedziałam się, że trzeba być gotowym na różne scenariusze.

Macierzyństwo to najważniejsza, a zarazem najtrudniejsza rola, jaką przyszło mi odgrywać. Tu nic nie da się zaplanować, niczego na zaś nie można się nauczyć. Nawet jeśli przeczytamy tony podręczników, posłuchamy matek, które już wypuściły swoje dzieci z domowego gniazda, to i tak życie zaserwuje nam takie „atrakcje”, że te wszystkie mądre rady i porady będziemy mogły sobie co najwyżej w buty włożyć. 

Nie oznacza to oczywiście, że w tej dziedzinie, jak zresztą w każdej innej, nie warto się doskonalić. Ależ oczywiście, że warto, ale ze świadomością, że w życiu wcale nie musi być tak, jak napisał w książce nawet najmądrzejszy ekspert. Warto też konfrontować swoje doświadczenia z doświadczeniami innych. Można też, patrząc na innych, w trudnych sytuacjach się pocieszać. Kiedy jeszcze moje dzieci były małe, nie chodziły do przedszkola, to nie ukrywam, była to jazda bez trzymanki. Kto choć raz próbował ubrać rozbrykaną czwórkę na przykład zimą, ten wie, o czym mówię. Kto choć raz tuż przed wyjściem z domu usłyszał od dziecka: „Mamo, do toalety”, ten na pewno w pełni zrozumie mój „entuzjazm” w tamtej chwili. W takich okolicznościach spotkałam się pewnego dnia z moją sąsiadką. Jako że była jakoś dziwnie przybita, spytałam, co się dzieje: „A wiesz, dzieci dały mi w kość. Ale jak spotkałam ciebie i pomyślałam, że ty masz jeszcze gorzej, to od razu zrobiło mi się lepiej”. Cóż, mnie niekoniecznie, ale dobrze, że chociaż ona poprawiła sobie humor. 

Piszę o tym wszystkim dlatego, że dziś żyjemy w dwóch światach realnym (tym prawdziwym, często nieidealnym) i tym wirtualnym, w którym wszystkie dzieci są grzeczne, mają świadectwa z czerwonym paskiem, a mamy są uśmiechnięte, wypoczęte i z dumą na zdjęciach w mediach społecznościowych prezentują swoje wymuskane i wysprzątane domy, powodując u niejednej kobiety wyrzuty sumienia. A może to ze mną jest coś nie tak? A może to ja powinnam pójść na kurs organizacji, bo przecież wszyscy mówią, że da się wszystko ogarnąć? A może sobie nie radzę? A może zła matka ze mnie? Stop, na szczęście nie bierzemy udziału w konkursie na najlepszą matkę. 

Zamiast więc się samobiczować, obwiniać, trzeba sobie w głowie poukładać pewne rzeczy. Z naszego macierzyństwa to nie znajomi z Instagrama będą nas rozliczać, tylko nasze dzieci. To, co im damy, zaprocentuje w ich dorosłym życiu. „Każdy dzień to sukcesy i porażki. Jedno jest pewne – to ONI kiedyś ocenią, czy dałam radę, więc warto się starać” – pisze Marta Żmuda Trzebiatowska. Warto się więc starać, ze świadomością, że czasem łatwo nie będzie. Ale ostatecznie, życie to nie sanatorium.