Akompaniator Pana Boga

Co dla Ciebie oznacza „być organistą”?

 

Być organistą to uczestniczyć na sposób wyjątkowy w wydarzeniu, które nie ma sobie równych – w wydarzeniu Męki, Śmierci i Zmartwychwstania Chrystusa. To służba Bogu i człowiekowi.

 

Na sposób wyjątkowy?

No tak, organista przecież pomaga uczestniczącym w tym wydarzeniu otworzyć się na działanie Boga poprzez swoją grę i wspólny śpiew. A wszystko przy towarzyszeniu całego Nieba – wierzymy przecież, że w czasie każdej liturgii (w niedziele, inne uroczystości i święta, a także we wszystkie dni powszednie) śpiewamy razem z aniołami i archaniołami. To naprawdę wielki przywilej.

 

Zabrzmiało poważnie. 

Zabrzmi jeszcze poważniej (śmiech). Przytoczę trochę teologii, żeby wyrazić tę bezprecedensowość liturgii. Każda msza przecież jest uobecnieniem wydarzenia Paschy. Jezus, ustanawiając Eucharystię, użył greckiego słowa „anamnesis” – po polsku nie do końca precyzyjnie przetłumaczonego jako „pamiątka”. Język grecki lepiej oddaje wyjątkowość rzeczywistości anamnezy. To UOBECNIENIE. To się dzieje TERAZ. Każda liturgia jakby „przenosi nas” realnie do Wieczernika, pod Krzyż i do pustego grobu, gdzie spotykamy się fizycznie ze Zmartwychwstałym. To nie jest powtarzanie tamtego zdarzenia. Mówiąc nie do końca precyzyjnie, ale bardziej zrozumiale – liturgia ma taką ponadnaturalną właściwość, że nas (jakby) przenosi w czasie o 2000 lat i uczestniczymy w wydarzeniach Triduum TERAZ. Razem z Apostołami i Maryją. Czy to jest dzień powszedni, czy święto, czy jesteśmy na mszy w kościele, czy odprawiana jest na odwróconym kajaku – zawsze się to dzieje TERAZ. Dla mnie to jest odkrycie sprzed kilku lat – ono bardzo spotęgowało moją świadomość otrzymanego przywileju bycia akompaniatorem i animatorem śpiewu w trakcie liturgii. 

 

Nie dopada Cię rutyna?

Jeszcze nie dopadła. Dopiero od dziesięciu lat jestem organistą. Wszystko przede mną (śmiech). Muszę przyznać, że nie na każdej niedzielnej mszy jestem maksymalnie skupiony na tym, co dzieje się na ołtarzu. Myślę, że tak się nie da. Zawsze staram się na pierwszej mszy uczestniczyć w pełni świadomie. Na pozostałych kontroluję, co się dzieje, ale nie uczestniczę modlitewnie tak, jak na porannej Eucharystii. 

Przeciwko rutynie wypracowałem sobie patent, który mi bardzo pomaga. Zwykle staram się dobierać pieśni do liturgii tak, żeby przynajmniej jedna była przeze mnie bardzo lubianą. Szczególnie w niedzielę, kiedy trzeba grać kilka razy na mszach ten sam repertuar. Dzięki temu – za każdym razem – śpiewam z wielką motywacją i radością. Poza tym na każdej mszy są inni ludzie. Świadomość, że oni mają okazję zaśpiewać coś tylko jeden raz, też pomaga mi w przezwyciężaniu rutyny.

 

Zawsze chciałeś grać w kościele?

Nie, kiedyś chciałem być księdzem (śmiech). Gdy byłem w wieku wczesnoszkolnym, to bawiłem się w księdza. Mszę „odprawiałem” na desce do prasowania; czerwony ręcznik – „ornat”; plasterek ogórka – „hostia”. Kiedy przychodził czas „ofiarowania”, siadałem do keyboardu i grałem jakąś pieśń. Potem kontynuowałem już jako ksiądz dalszy przebieg liturgii. Byłem więc księdzem i muzykiem kościelnym jednocześnie (śmiech). Granie w czasie liturgii – jak widać – pozostało. Choć i to nie było przesądzone. Po kilku latach nauki w szkołach muzycznych na fortepianie przeniosłem się do organistowskiego studium do Tarnowa. Byłem wtedy w drugiej klasie liceum. Po roku stwierdziłem, że na pewno nie będę organistą, dlatego pod pretekstem zbliżającej się matury, zrezygnowałem z tamtej szkoły.

 

Koniec końców skończyłeś studium organistowskie.

Po maturze zdecydowałem się na studia teologiczne w Krakowie. Okazało się, że jeden z moich współlokatorów jest organistą. Jak się dowiedział, że trochę gram, to czasami prosił mnie o zastępstwa. Najpierw – przez kilka niedziel – grałem u naszych braci protestantów na ich liturgii, potem także na mszach u katolików. Kierowany rozumem, że jednak może mi kiedyś być przydatny dokument i umiejętności organistowskie, wróciłem do tarnowskiego studium, gdzie kilka lat wcześniej zaczynałem przygodę z organami.

W tym, że mam dziś tyle satysfakcji i radości z posługiwania muzyką i śpiewem w czasie liturgii, widzę palec Boży. 

 

Jakie są jeszcze przywileje organisty, oprócz tak ważnej funkcji pełnionej w czasie liturgii?

ZAWSZE mam miejsce siedzące w kościele (śmiech). A tak poważniej, oprócz tego, o czym powiedziałem wcześniej, długo, długo nie ma nic…, dopiero potem są słowa wdzięczności, radości i spotkania z ludźmi. To wszystko daje poczucie bycia potrzebnym i sprawia naprawdę wiele radości. W pierwszych latach mojej posługi w kościele przychodzili do mnie ludzie, np. z czekoladami, zostawiali je w reklamówce na chórze lub na lusterku mojego samochodu. Jedna starsza pani kiedyś podeszła na chór, wyciąga cztery czekolady i z powagą w głosie mówi: „to już jest pakiet na cały miesiąc” (śmiech).

Jakiś czas temu spotkałem małżeństwo staruszków. Od czasu do czasu rozmawiam z nimi przy „przypadkowych” spotkaniach w drodze do kościoła. Jednego razu spontanicznie zapytałem ich: „jak samopoczucie u Państwa?” - „Jak już pana widzimy, to zawsze się poprawia” – usłyszałem. Dla takich chwil warto żyć i służyć ludziom.

 

Czy organistom zdarzają się jakieś wpadki w czasie liturgii?

Oj, wstyd się przyznać, ale i ja miałem taką swoją wpadkę wszechczasów. To było moje pierwsze bierzmowanie za organami, dobrych kilka lat temu. Jeden z krakowskich biskupów po zakończonym obrzędzie wypowiedział słowa: „Módlmy się teraz do naszego Ojca, włączajmy się wszyscy w tę modlitwę”. Nastała cisza. Nikt nie wychodzi… W jednym momencie przyszła mi myśl, że biskup pewnie chce wszystkich zjednoczyć po udzieleniu sakramentu bierzmowania i czeka, aż zacznę grać: „Ojcze nasz”. Zacząłem. Od razu wiedziałem, że źle zrobiłem, gdy tylko poczułem na sobie wzrok wszystkich osób stojących przy ołtarzu, w tym wzrok biskupa (śmiech). Kontynuowałem. Ludzie śpiewali. W trakcie śpiewania jeden z księży, pomagających przy porządku w kościele, wybiegł na chór i mówi do mnie (a ja ciągle gram): „organista, to nie ten moment mszy świętej”. Grając, odpowiedziałem mu: „wiem, ale teraz już muszę dokończyć”. Zobaczyłem zza ołtarza uśmiech biskupa. Trochę mnie to uspokoiło. Po mszy jeden z księży zaprosił mnie na kolację słowami: „Michał, ksiądz biskup chce poznać tak gorliwego organistę, który na mszy dwukrotnie śpiewa Ojcze nasz”. Zbladłem. Ale dziś już to wspominam z przymrużeniem oka.

 

Jakieś rady dla osób myślących o takiej służbie w kościele?

Praca w kościele na każdym stanowisku wymaga świadomości, że najważniejszy jest zawsze Gospodarz (nie mylić z księdzem proboszczem). Przystępując do gry i śpiewu na liturgii, warto podjąć to wyzwanie tak, jakbym chciał to wykonać dla najbardziej ukochanej osoby, którą znam. A potem pomyśleć sobie, że Jezus jest przecież jeszcze Kimś ważniejszym.

Warto być dobrym dla ludzi, uśmiechać się do nich i mieć dla nich czas. Poza tym organista daje też świadectwo swoim sposobem bycia. Parafianie widzą i słyszą, czy muzyk kościelny swoją posługę wykonuje z radością, czy tylko z konieczności. Warto angażować całego siebie we wszystkie, szczególnie w niedzielne msze tak, jak gdyby ta piąta czy szósta z kolei miała być pierwszą i jedyną dziś zagraną i wyśpiewaną.

Bycie organistą to naprawdę przywilej i szczera radość z bycia dla innych.