Dzisiejsze czasy... - X Niedziela Zwykła, C

Niedziela, X Tydzień Zwykły, rok C, Łk 7,11-17

Na jej widok Pan zlitował się nad nią i rzekł do niej: «Nie płacz». Potem przystąpił, dotknął się mar – a ci, którzy je nieśli, przystanęli – i rzekł: «Młodzieńcze, tobie mówię, wstań!» A zmarły usiadł i zaczął mówić; i oddał go jego matce. 
Wszystkich zaś ogarnął strach; wielbili Boga i mówili: «Wielki prorok powstał wśród nas, i Bóg nawiedził lud swój». I rozeszła się ta wieść o Nim po całej Judei i po całej okolicznej krainie.

 

Świat mityczny, prawdziwy, lecz zdominowany przez mityczne wyobrażenie nieznanego boga, prawie zawsze „spotykał” go na granicy. Kataklizmy, choroby i epidemie, śmierć..., sporo tego było. Myślano, że skoro przyszło nieszczęście, to musi być ono owocem gniewu boga. Zatem, aby zło sobie poszło, boga trzeba było przebłagać. Oczywiście czyniono to taką ofiarą, która najlepiej oddawałaby wielkość odczuwanego zła. W tym kontekście nie dziwią składane bogom ofiary z ludzi.

Z perspektywy czasu tego typu „zabiegi” wydają się śmieszne. Zapewniam jednak, że nikomu nie było do śmiechu. Bynajmniej nie chodzi tu tylko o ludzi, ale i o boga. Tym pierwszym, z wiadomych względów, ale temu drugiemu? Jemu też nie..., bo choć w jakiś sposób traktowano go poważnie, to tak na poważnie, ciągle pozostawał na granicy. Liczył się, gdy było źle, a gdy było dobrze, niewielu o nim pamiętało...

Czy dziś coś się zmieniło? Owszem, jedna rzecz! Niewielu już patrzy na spotykające ludzkość nieszczęścia w kontekście jakiegoś tam gniewu boga... Człowiek modernizmu i postmodernizmu z pomocą rozwiniętych nauk wiele z nierozwiązywalnych do tej pory kwestii potrafi sobie już wytłumaczyć. Ma rację. Niestety, to jedyna zmiana...

Bóg został tam, gdzie był – na granicy. Zatem, graniczność Boga lub Bóg jako „zapchaj dziura”, to wciąż jedne z największych wyzwań współczesnego chrześcijaństwa. Rozchodzi się o to, by chcieć spotkać Boga nie tylko w sytuacjach bez nadziei, na peryferiach, lecz o wiele bardziej chcieć spotkać Go w centrum życia, a zatem codziennie. Nie w słabości i chorobie, lecz w mocy i zdrowiu, nie w śmierci, lecz w pełni życia, nie z pustym brzuchem, lecz po obfitej kolacji... Nie w kwestiach nierozwiązywalnych, w których wymaga się od człowieka tzw. ślepego zaufania Bogu, lecz w zagadnieniach zrozumiałych i klarownych, tak jasnych jak słońce w zenicie – a zatem w momentach, w których po ludzku Bóg nie jest do niczego potrzebny, gdy nikt Go nie potrzebuje...

Bóg jawi się w Słowie jako amant życia. Przedstawiony jako ten, który się spóźnia, nie robi tego nigdy, przeciwnie, zawsze jest na czas – oczywiście wg swojego zegarka. Ukazany jako umarły, żyje. Mimo że się Go zapierano, On jakby nigdy nic, wchodzi pomimo drzwi zamkniętych. Chce być w centrum, w prozie ludzkiego życia, nawet gdy jest z niego wypraszany.

To jest prawdziwe wyzwanie człowieka wiary: samemu przejść drogę od uwierzenia w to, że Bóg istnieje, że po prostu sobie jest (credere Deum), poprzez uwierzenie temu, czego On dokonuje w historii ludzkości i mojej osobistej (credere Deo), aż po całkowite zaufanie i powierzenie Mu swojego życia (credere in Deum). Trzeci stopień wiary jest już cnotą teologalną i w jakimś sensie codziennym, „niebezpiecznym wspomnieniem” życia Jezusa, które wstrząsa fundamentami życia konkretnego człowieka. Ten ostatni zaczyna dostrzegać, iż nie żyje tak, jak żyć powinien, a więc tak, jak pragnie tego ten, który to życie umiłował do szaleństwa krzyża. Życie Jezusa stawia w kryzysie moje życie..., by w ogóle można było je nazwać życiem...